Rumunia 2017

 13.07.2017 (czwartek)

             Wyjazd do Torunia pociągiem o 11:46 i nocleg w hostelu na dworcu. Spacer po starówce, powrót i spać. W nocy pociągi dookoła. Na rowerach tylko na dworzec w Giżycku i trochę po peronach w Toruniu.

14.07.2017 (piątek)

            Rano pociąg do Krosna (6:37). Miałem "sraczkę", czy weźmie nas z rowerami, bo nie było wagonu dla rowerów. To Intercity. Jednak wstawiliśmy rowerki na koniec składu, dopłaciliśmy bilety i w drogę. Byliśmy w Krośnie opóźnieni 40 minut, czyli około 18:30. Po drodze zakupy w Lidlu i dojazd do Zajazdu Elwit, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój. Na kolacje zupki w restauracji na dole: brokułowa i gulaszowa. Potem herbatka (tylko po 2 zł) i spać. Na rowerkach tylko z dworca do zajazdu, jakieś 5 km.

 

15.07.2017 (sobota)

            Rano wstałem przed 7, choć śniadanie było na 8 (bo rezerwacja pokoju obejmowała również śniadanko). Poprzepakowaliśmy rzeczy, ubraliśmy się w rowerkowe ciuchy, zeszliśmy na śniadanie. Całkiem spore, jeszcze zrobiliśmy sobie po kanapce na drogę. Na rowerki wskoczyliśmy około 8:15. Jechaliśmy przez Zręcin i Zboiska do Dukli. Ten kawałek nie był mocno pagórkowaty. W końcu dotarliśmy do drogi nr E 371/9 do granicy. Czasami było pod, ale i z górki. Przed samym przejściem, w Barwinku, dość mocny podjazd na Przełęcz Dukielską, gdzie zjedliśmy posiłek. Zaczął padać dość spory deszcz, więc ubraliśmy się oddeszczowo. Zjechaliśmy do Krajna Polana, gdzie skręciliśmy w boczną drogę, może trochę z gorszym asfaltem, może trochę bardziej pofałdowaną, ale spokojniejszą, z minimalnym ruchem samochodowym. Za miejscowością Havaj wjechaliśmy na drogę nr 554 i jechaliśmy nią do Jasenovce, mijając po drodze wiele małych miejscowości (w Ol’ka kupiliśmy wodę). W Jasenovicach skręciliśmy w prawo na Giglovce i Holcikovce. W tej ostatniej miejscowości trzystumetrowa ściana, na którą nawet nie próbowaliśmy wjechać. Po prostu weszliśmy. Jeszcze 1,5 km (mocno pagórkowate) i skręcamy na camping (za namiot i dwie osoby 5,5 euro).

 Dys: 100,58 km

Time: 5:55:22

AVS: 16,98 km/h

Max V: 52,84 km/h

 16.7.2017 (niedziela)

            Całą noc (do 3 nad ranem) gdzieś była dyskoteka. Nocka w plecy. No i cały czas spanie na ślizgawce (czyli na nierównym podłożu; zjeżdżaliśmy w dół). Także wstaliśmy raczej nie-wypoczęci, mimo, że położyliśmy się spać dość wcześnie.

Po pakowaniu i złożeniu namiotu, parę minut przed 9 ruszyliśmy ostro pod górę. 1200 m ostrego podjazdu (dobra rozgrzewka), ale za to super zjazd (56 km/h) do miejscowości Mała Domasa, gdzie skręciliśmy na Żalobin i tam znowu wjechaliśmy na drogę 554. I cały czas na południe tę właśnie drogą, aż do Oborin przez Niżny Hrabovec i Trhoviste. Droga generalnie dość płaska, czasami jakiś drobny podjazd, ale tendencja raczej w dół. W Oborinie zaczęły się też nazwy dwujęzyczne: słowackie i węgierskie. Potem przez Brehov i Zemplin dojechaliśmy do Vinicky. I tutaj, przed mostem na rzece Bodrog, zdecydowaliśmy się, że szukamy noclegu na Słowacji, a nie jedziemy w stronę Węgier. I tak po 2 km znaleźliśmy UBYTOWANIE za 30 € (od 2 osób) w winnicy. Domek, a za nim winnica, a pod domkiem piwnica z winem: "Vinny Dom". Po tradycyjnych ablucjach poszliśmy zjeść do restauracji i gdzieś około 20 gospodarz przyszedł i zaprosił nas do swojej winnej piwnicy na degustacje win. Kupiliśmy jeszcze 1 litr białego wina wytrawnego (2 €).

Dys:88,11 km

Time: 5:15:59

AVS: 16,73 km/h

Max V: 56,11 km/h

 17.07.2017 (poniedziałek)

            Po spakowaniu sakw i wyprowadzeniu rowerów z kwatery musieliśmy trochę poczekać na gospodarza. Wyruszyliśmy z winnicy około 8:30. Parę kilometrów dalej była już granica z Węgrami, którą przekroczyliśmy w miejscowości Pacin. Próbowaliśmy zwiedzić w tym miasteczku zameczek, ale był zamknięty. Ruszyliśmy dalej w drogę do Cigand (znaną z książki Andrzeja Stasiuka "Jadąc do Babadag"), gdzie chcieliśmy napić się kawy w przydrożnym barze. Okazało się jednak, że nie mamy forintów i z kawy nic nie będzie. Pani nie chciała za euro sprzedać nam kawy. Forinty wymieniliśmy dopiero w Kisvárda przy Tesco. Tam tez zrobiliśmy pierwsze zakupy (kiełbasa, woda, kefir prawie 2500 F). Potem zajechaliśmy na gulasz z fasolą (bobgulasz) (bardzo pikantny można sobie zrobić, bo dają jako dodatek papryczki ostre) - też 2500 F, a jeszcze dwie kawy. I dalej w drogę. Potem przez miejscowości Pusztadobos, Opalyi do Mateszalka (gdzieś po drodze Grażyna kupiła słodkie bułki). Od Mateszalki zaczyna się robić późno. W końcu przekraczamy granicę i jedziemy do Carei. Tam wymieniamy pieniądze. Jedziemy na camping za 20 RON pod namiot. Jeszcze kolacja (kiełbasa, papryka i ciastka), potem herbata w barze.

Dys: 124,32 km

Time: 7:49:08

AVS: 15,90 km/h

Max V: 30,75 km/h

 18.07.2017 (wtorek)

            Od rana ładna pogoda: słoneczko świeci, nie ma wiatru, ale ciężko mi się wstaje. Wczorajsze kilometry jeszcze nie wszystkie odpoczęły. Około 9:00 (w sumie przesunięcie czasu o godzinę jest, więc nie wiem czy to polskie 9 czy rumuńskie) pijemy jeszcze małą czarną i jedziemy do miasta kupić coś do jedzenia. Kupujemy pomidory, po słodkiej bułce i szukamy sklepu spożywczego, żeby kupić kefir, ale jakoś nie możemy znaleźć. W końcu trafiamy do Kauflandu, gdzie kupuje kefir i wodę (6,92 RON). Idziemy na śniadanie do parku. Wyjeżdżając z Carei kierujemy się na Andrid. Droga lekko falująca, duży upał (w słońcu niemalże 40⁰C) no i droga dziurawa/łatana, do dupy się jedzie, wolno bardzo. W Andrid odpoczynek od upału pod dużym dębem na ławeczce. Potem przez Pir do Sacueni, gdzie w restauracji zjedliśmy ciorba de burta i wypiliśmy kawę. Trafił nam się autobus do Oradei. Kierowca zabrał nas z rowerami w luku bagażowym.

Po dojechaniu do Oradei wsiedliśmy na rowery i dojechaliśmy 7 km do Bailie Felix na camping. Po rozbiciu namiotu i prysznicu poszliśmy na wieczorny spacer i kupiliśmy ser i melona. Potem małe piwko ze spotkanymi motocyklistami z Niemiec (Thomas und Peter).

Dys: 77,41 km

Time: 5:25:03

AVS: 14,28 km/h

Max V: 37,62 km/h

 19.07.2017 (środa)

            Wstaliśmy bardzo wcześnie (około 6) i zaczęliśmy się pakować. Na śniadanie zjedliśmy melona i trochę chleba z pomidorem. Wyjechaliśmy z campingu w okolicach 8. Obraliśmy kierunek południowy, drogą nr 76 dojechaliśmy do Hidiselu de Sus, gdzie skręciliśmy w prawo w lokalną drogę. Na początek niezły podjazd. Kierowaliśmy się do Holod. Po 23 km w tym miasteczku zjedliśmy jedzonko (ser topiony, żółty, kawa, lody), by znowu skierować się do drogi nr 76. Tę główną drogą dojechaliśmy do Belus. Tam posiłkowani przez lokalnych domorosłych przewodników, skierowaliśmy się w boczną drogę przez Totoreni, Lazuri de Beius, Cucueni. Przy wyjeździe na główną szosę spotkaliśmy dwóch sakwiarzy z Rumunii, którzy przewieźli nas przez remontowane miasto Stei. Odłączyliśmy się od nich, by coś zjeść w restauracji (ciorba de burta + woda z lodem). Ze Stei lokalną drogą przez Seghiste do drogi 75, która prowadzi przez góry Bihor i znajdujący się tam park narodowy Apuseni. Od rumuńskich bajkerów dowiedzieliśmy się, że niedaleko miejscowości Sighistel znajduje się dziki camping nad strumieniem na końcu wsi. I rzeczywiście, gdy tam dojechaliśmy było dzikie pole namiotowe nad rzeką w dolinie między górami. Sporo samochodów i namiotów, kąpiel (mycie) w rzece na goło, lekka kolacja. Na koniec dnia okazało się, że telefon mi się przegrzał i nie działa.

Dys: 88,44 km

Time: 6:15:58

AVS: 14,27 km/h

Max V: 45,52 km/h

 20.07.2017 (czwartek)

            Nocka była w zasadzie do dupy, bo jakaś grupa rumuńskich wielbicieli rumo-disco bawiła się do 2 w nocy, grając i mordę piłując. Pospaliśmy do 6 rano, potem pakowanie, odganianie koni i w drogę. Przez wioskę do szosy, a szosa powolutku, cały czas w górę. Jeszcze kawa w Nucet i zaczął się podjazd. Na początek 11%, więc piechotką, potem rowerkiem, potem piechotką itd... . 15 km jechaliśmy ponad 3 godziny. Gdy w końcu dotarliśmy na górę byliśmy wykończeni. Na górce zrobiliśmy sobie sesje fotograficzną, pogapiliśmy się na piękne widoki. A potem w dół i w dół. Po drodze kupione pomidory i melon zaraz zjedzony.  Jeszcze parę kilometrów zjazdu, zobaczyliśmy przed sobą czarną chmurę i usłyszeliśmy blisko grzmoty. Zdecydowaliśmy się zatrzymać w mijanym pensjonacie. Mamy pokój 2-osobowy z prysznicem. Grażyna robi pranie ręczne i potem idziemy na jedzonko. Mamałyga dziś w roli głównej, do tego wino białe półwytrawne PREMIAT JIDVEI. W pięknej białej pościeli szybko zasnęliśmy.

Dys: 45,24 km

Time: 3:55:11

AVS: 11,54 km/h

Max V: 44,21 km/h

 21.07.2017 (piątek)

            Ranek rześki. Ubieramy się, pakujemy, jemy drobne śniadanie. Wyjeżdżamy wcześnie, pijąc przed startem w pensjonacie kawę.

Droga cały czas w dół. Piękne widoki, poranny chłód. Super się jedzie!! W Albac kupujemy miód i słoninę. Do Campeni jest z górki z małym podjazdem w okolicach zalewu Mihoesti. W Campeni kupujemy miód następny (z plastrami w środku) i oczywiście melona, którego zjadamy przy informacji turystycznej (w której praktycznie nie ma nic, oprócz miłej pani mówiącej po angielsku). Up and down docieramy do Abrud. Za ta małą miejscowością jemy słoninę + cebula czerwona + pomidory. No a potem jest podjazd, około 500 m, ale dość mocny. Zaczynają się piękne widoki. Jesteśmy w okolicach miasteczka czy też wsi Vulcan. Po tym krótkim podjeździe czeka nas zjazd niesamowitymi serpentynami do Buces. A potem już do Brad lekko z górki (jeszcze przystanek na picie i lody w Criscior). Docieramy do Brad, w piekarni rozmawiamy z panią, jedziemy do pensjonatu Juliana, gdzie okazuje się, że on jest, ale 3 km dalej (tak naprawdę to był pewnie z 7 km dalej). Rozmawiam z właścicielem przez telefon (po angielsku) i ustalam cenę na 110 RON za pokój dwuosobowy. Kąpiemy się w przyhotelowym basenie, pijemy piwko i idziemy na kolacje do pokoju (kiełbasa z Węgier jeszcze + pomidory + cebula czerwona + papryka). Po kolacji idziemy spać. Jest bardzo gorąco, a w pokoju nie ma klimatyzacji, a okienko jest bardzo małe. Gdzieś po 1 zasypiamy.

Dys: 90,01 km

Time: 5:30:54

AVS: 16,32 km/h

Max V: 38,15 km/h

 22.07.2017 (sobota)

            Budzę się dość wcześnie. W nocy temperatura nieco spadła, więc można było spać parę godzin. Rano pakowanie, wynoszenie bagaży. Wyjazd o 8 (czasu rum). Wracamy do Brad na śniadanie. Zakupy w Lidlu (kefir, jogurt), potem bułka z wiśniami w piekarni (jeszcze morele na ryneczku). Śniadanie na skwerze na ławce i w drogę. Zaraz potem kawa w pizzerii. I w drogę. Wszystko dzisiaj się dzieje bardzo powoli. Jakoś się nie spieszymy. Trochę w górę, trochę w dół. A tu nagle podjazd z serpentynami i to całkiem ostry. Podjechaliśmy powolutku na przełęcz Valisoara, potem krótko w dół i w lewo skręt w drogę 706A do Baita. I znowu ostro w górę. Ale widoczki!! I znowu w dół, długo i szybko, a potem znowu w górę. Chyba jesteśmy w jakiś górkach, choć nic takiego się nie zapowiadało. No w końcu jesteśmy w Rumunii, gdzie 70% powierzchni jest w górach. W pewnym momencie wjeżdżamy na kostkę brukową. Zatrzymujemy się, by spytać o drogę do Devy i kupić wodę. Potem jedziemy przez piękny wąwóz gdzie znajduje się Rezervaţia Măgurile Băiţei. Docieramy do głównych dróg, a tam istna Sodomia z Pogorią. Mnóstwo samochodów, po dwa pasy ruchu w każdą stronę. Musimy jakoś się przez to przebić. Już jesteśmy prawie w Deva. Kierujemy się na Catetea Deva czyli zamek znajdujący się na wzgórzu, widoczny z daleka. Rowery zostawiamy przy informacji turystycznej, a sami udajemy się do kolejki, do TELECABINY (taka winda na szynach do zamku). Wjeżdżamy, oglądamy, zjeżdżamy. Siadamy na rowerki i mkniemy do HUNEDOARY, gdzie znajduje się piękny zamek Korwina. Oglądamy go tylko z zewnątrz, a potem jedziemy nad jezioro Cincis szukać noclegu. Całkiem dobrze nam szło, ale kilka kilometrów przed "metą" spadły pierwsze krople deszczu. Cały dzień było strasznie upalnie, aż na koniec dnia przywaliło z piorunami. Pierwszy camping ("Madalina") pełen ludzi, bo odbywać się będzie muzyczne party i już teraz jest bardzo głośna muzyka. Jedziemy dalej, ale nie ma nic, więc wracamy. Właścicielka chce od nas 50 RON, ale to dla nas drogo za taki camping, za nieprzespaną całą noc. Jedziemy dalej, pioruny coraz bliżej. Zatrzymujemy się i w dole widzimy domki. A deszcz coraz większy. Zjeżdżamy i pytamy o nocleg. Można rozbić namiot (40 RON), ale jest domek niewykończony, bez światła, bez kibla i łazienki i bez zamków. Bierzemy, żeby nie rozbijać się w deszczu (10 €). Robimy kolację, pijemy herbatę.

Dys: 82,10 km

Time: 5:51:15

AVS: 14,02 km/h

Max V: 48,02 km/h

 23.07.2017 (niedziela)

            Nocka w zasadzie spokojna, choć okoliczni mieszkańcy pasjami uwielbiają się bawić. Pobudka dość wcześnie: pakowanie, śniadanie (papa), przenoszenie wszystkich rzeczy z domku, bo dookoła mnóstwo lepkiego błota. No i jeszcze poranna atrakcja, czyli czyszczenie z błota butów rowerowych widelcem i łyżką (po prostu hit dnia). Z nad jeziorka, które okazało się sztucznym zalewem z lat 1962-64, wracamy do Cincis wsi. Tam pijemy kawę i jemy bardzo dobra słonecznikową chałwę. Jedziemy w górę, choć w zasadzie idziemy, bo jest bardzo ostro, a my nie jesteśmy jeszcze rozgrzani. W końcu dojeżdżamy do drogi na HATEG. W tejże miejscowości, w kawiarni pytamy o pociąg do Petroszan. Po kilku minutach i telefonach pani mówi, że za 1/2 godziny będzie pociąg. Wskakujemy na rowerki i pędem lecimy do Subcatate, gdzie jest najbliższa stacja kolejowa. Zajęło to nam tak ze 20 minut, ale gdy dojeżdżamy do stacji pociąg już z niej odjeżdżał. Tak pociąg do Petroszan. Następny za 5 godzin. To jedziemy, może coś sie po drodze trafi. Jedziemy główną drogą E79, która jest szeroka z szerokim poboczem. Jedzie się całkiem nieźle, bo i górki jeszcze nieokazałe, pytając czasami, czy ktoś nas podwiezie. W miejscowości LIVADIA, gdzie drogę przecinają tory kolejowe (albo odwrotnie) siedzą kobiety z czarnymi jagodami. Dostrzegam na szerokim poboczu dużego transportera. Podjeżdżam rowerem, panowie nie rozmawiają po angielsku, ale mówią "proba", wiec jest nadzieja. Próba okazała się owocna, więc ładujemy rowery na pakę, a sami do przodu. Jeszcze kierowca zabiera swoją matkę z reklamówką czarnych jagód.  Jedziemy!!! Parę kilometrów dalej matka kierowcy wysiada, za moment przychodzi z plastikowymi kubkami i wsypuje nam czarne jagody. Sama zostaje w BARU, bo tam mieszka. Zajadając czarne jagody i słuchając opowieści po rumuńsku dojechaliśmy do Pietroszan. Zostawia nas w centrum (daje mu 30 RON, bierze i oddaje - coś niesamowitego). Grażyna daje pocztówkę i płytę z Polski. Musimy się troszkę cofnąć i wyjeżdżamy na drogę 7A (jeszcze zakupy w markecie: woda, makaron, tuńczyk). Droga cały czas się wznosi. Dojeżdżamy do pensjonatu. Grażyna idzie pytać po ile nocleg. Okazuje się, że 100 RON. Idziemy. Pranie na tarasie rozwieszone, a na dole w restauracji regularne party. Pijemy lokalne piwo, Grażyna wpisuje na FB, ja piszę. Zaraz idziemy robić kolację (makaron z tuńczykiem). Jutro TRANSALPINA!!!.

Dys: 55,06 km

Time: 4:03:29

AVS: 13,56 km/h

Max V: 52,93 km/h

 24.07.2017 (poniedziałek)

            Wstaliśmy około 6:00 (rum time). Ugotowałem makaron, dodałem oliwki czarne i pomidory. To wszystko na drogę. Na śniadanie (chleb nam spleśniał) ser, oliwki, herbata. Wyjazd około 8. Jedziemy powoli do góry parę kilometrów, gdy nagle koło mnie zatrzymuje się samochód i człowiek mówi, że to nie ta droga na Transalpinę. Trzeba wracać. Wkurw mnie wziął. Do góry 2 km, do dołu 2 km, to razem 4 km, a czas i siły nie są nieograniczone. W końcu jedziemy we właściwym kierunku i na początek dobrze sie jedzie (droga 7A), płasko, czasami faluje. Do czasu, kiedyś trzeba zacząć się wspinać. I to jak. Najpierw asfalt pod górę, potem dziurawy asfalt pod górę, potem już tylko żwirowa droga pod górę. Trochę jadę, trochę idę. Ciężko, co by nie mówić. Spotykamy młodych rowerzystów z ... no właśnie czy z Węgier, czy z Rumunii Węgrzy? Chwila rozmowy i każdy w swoją stronę. Do wierzchołka jeszcze 500 m. Kończy się szutr kamienisty, kończy się podjazd, zaczyna się asfalt i zjazd. Trochę tak jedziemy, aż w końcu trafiamy na 67C czyli na TRANSALPINE. Skręcamy w prawo, po 2 km siadamy zjeść makaron. W oddali, z gór słychać grzmoty, szczyty za chmurami. Czyli idzie burza. Nie jedziemy na Transalpinę, na jej szczytowe partie, jedziemy w druga stronę. Kupujemy jagody, dojeżdżamy do skrzyżowania dróg, gdzie jest cały turystyczny świat: bary, pensjonaty, słonina, langosze. Wszystko! Wyjazd z doliny ciężki, bo pod bardzo duże górki, a my jesteśmy już bardzo zmęczeni. I czasami kropi deszcz. Momentami zastanawiamy się czy nie wracać do doliny i tam przenocować. Kusząca myśl, ale kiedyś z tej doliny trzeba będzie wyjechać. Jedziemy dalej. Po paru kilometrach jazdy (tup, tup) pod górki następuje zdecydowany przełom. Zaczynamy zjeżdżać w dół. I to jak! Jedziemy tak z górki ponad 11 km. W końcu zatrzymujemy się na moście, na początku jeziora Oasa Mare. Rozglądamy się za noclegiem. W dole widzimy parę chat i krów. Jedziemy tam. Nikt nie mówi żadnym językiem oprócz rumuńskiego, ale jakoś dogadujemy się. Rozbijamy namiot, a za moment dostajemy mleko i samogon. Pani gospodyni jest bardzo uprzejma i nocleg tez nie kosztuje majątek (20 RON). Myjemy się w strumyku i jest OK. Pijemy bimber, Czeszka (przyjechali w międzyczasie Czesi starym Żyguli) przynosi nam 2 piwa Gambrinus. Siedzimy i pijemy piwko. Pa, pa!

Dys: 54,44 km

Time: 5:25:44

AVS: 10,02 km/h

Max V: 39,82 km/h

 25.07.2017 (wtorek)

            Całą noc była burza: padał deszcz i waliły pioruny. Dopiero nad ranem przestało padać, namiot mokry, my niewyspani. Mimo tego trzeba się zbierać. Na śniadanko smażone jajka od gospodyni na słoninie. Trochę jeszcze dosuszamy namiot, choć nie do końca. Rozpoczynamy zjazd. Jedziemy w dół do SEBES. Rano jest pogodnie, na zjazdach chłodno i sympatycznie. Po 40 km łapie nas deszcz i burza, ale przezornie chowamy się w stróżówce jakiejś fabryki czegoś. Po 20 minutach deszcz ustaje, ale tylko na niby. Gdy ruszyliśmy rozpadało się na nowo. Po jakimś czasie ubraliśmy się antydeszczowo. Dojechaliśmy do SEBES, zmieniamy pieniądz, kupujemy chleb. Jedziemy na dworzec kolejowy. Kupuje bilety do SIBIU +na rowery (31,20 RON). Pani w kasie była bardzo pomocna. Dojeżdżamy do SIBIU, kupuje bilety do CARTA + rowery (25,40 RON). Wsiadamy, czekamy, odjeżdżamy. W pociągu sporo ludzi. Za oknami czarno i deszczowo. Przed 21 dojeżdżamy do Carty, pada deszcz, kierujemy się na camping. Namiot rozbijemy w deszczu, choć gdy kończymy to i deszcz kończy. W namiocie jemy kolacje (chleb + masło + pomidory + bryndza + herbata). Dostaliśmy od gospodarzy 100 ml palinki. Wypijamy. Ktoś gra obok na gitarze (chyba Czesi).

Dys: 72,68 km

Time: 3:43:43

AVS: 19,49 km/h

Max V: 48,21 km/h

 26.07.2017 (środa)

            Dzisiaj wjazd na TRANSFAGAROSZJAN!!!

Jesteśmy na nogach już o 6 (rum time). Robię makaron na drogę. Śniadanie jemy niewielkie: chleb z masłem i bryndza.  Wyruszamy o godzinie 8. Najpierw jest bardzo płasko, ale czekamy na podjazdy. Po 15 km zaczyna się zabawa. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. 25 km jazdy pod górę z końcówką zapierającą dech w piersiach (dosłownie i w przenośni).  Z miejsca naszego noclegu, z małej, ale miłej miejscowości CARTA (czyt. Cirta) było:

Dys: 39,29 km

Time: 4:08:23

AVS: 9,49 km/h

Max V: 27,35 km/h

Pobyliśmy trochę na górce (mydło i powidło, sporo pamiątek, sporo żarcia, kuuuuuupa luda). Parę fotek, podjedliśmy makaron z herbatą i jazda w dół (spotkaliśmy Czechów z noclegu u gosposi). Na początek sporo serpentyn, ręce bolą od ściskania hamulców i zimno strasznie w paluchy. Potem mgła, że nic nie widać na 50 m, a potem zaczyna padać deszcz i robi się cholernie zimno (12,4°C), ale nikt za nas nie zjedzie. Kilometr za kilometrem w dół. Decydujemy się zjechać do restauracji, w której rano piliśmy kawę, żeby coś zjeść i się ogrzać. Jemy zupę ciorba de faseola z czerwoną cebulą, 50 ml koniaku i herbata. Potem zjazd już spokojny, mimo padającego niewielkiego deszczu. Po drodze jeszcze zakupy (w przydrożnym straganie melon, papryka, pomidory), a w sklepie w Carta koniak + chleb + woda. Potem powrót na camping, suszenie się, ogarnianie, mycie i takie tam.

Dys: 78,96 km

Time: 5:55:28

AVS: 13,31 km/h

Max V: 39,89 km/h

 27.07.2017 (czwartek)

            Dziś dzień odpoczynku i relaksu po wczorajszym ciężkim dniu. Długo śpimy, śniadanie też długie. Powoli się zbieramy zwiedzać okolicę. Najpierw jeździmy po Carta. Trochę się kręcimy tam i z powrotem. Potem jedziemy do CARTISOARA, żeby zobaczyć i zwiedzić muzeum Badea Cartan. Po zwiedzeniu zjedliśmy też obiad w Casa Dusa (omlet, mici). Wracamy na camping szutrową drogą, a potem przez most. Po powrocie pranie, porządkowanie, ładowanie baterii i komórek, sprawdzanie połączeń kolejowych. Kolacja, suszenie i takie tam.

Dys: 29,96 km

Time: 2:25:09

AVS: 12,38 km/h

Max V: 27,39 km/h

 28.07.2017 (piątek)

            W nocy trochę popadało, ale delikatnie, więc rano namiot był suchy. Wstaliśmy o zwykłej porze, czyli około 7. W związku z tym, ze częściowo byliśmy popakowani, szybko nam zeszło poranne krzątanie. Jeszcze tylko śniadanie w kampingowej kuchni i w drogę do SIGHISOARY. Wyjechaliśmy z Carty w kierunku na Agnitę, po drodze mijając miejscowości z obronnymi kościołami. Jesteśmy przecież w Siedmiogrodzie, czyli w Transylwanii. Było parę męczących podjazdów, lekkostrawnych zjazdów, ale droga nie była zbyt męcząca. Na początku pochmurno, ale bez deszczu, a im bliżej Sighisoary tym więcej słońca. W okolicach 15 wjechaliśmy do Sighisoary i od razu wiedzieliśmy, że to piękne miasto, i że warto tu przyjechać. Tym bardziej, ze w ten właśnie weekend jest średniowieczny festiwal. Rozbiliśmy namiot na campingu, wykapaliśmy się i poszliśmy do miasta na spacer. Naprawdę warto. Zjedliśmy tez na mieście zupę, a potem poszliśmy jeszcze na dworzec kolejowy. Po powrocie to samo, co zawsze.

Dys: 77,62 km

Time: 5:05:23

AVS: 15,25 km/h

Max V: 53,53 km/h

 29.07.2017 (sobota)

            Jednak nie wszystko poszło "tak samo jak zawsze". W nocy chwyciła mnie straszna sraczka. Ganiałem wiele razy do kibla. Rano mieliśmy wyjechać do Braszowa, ale byłem bardzo słaby i zostaliśmy w Sighisoarze jeszcze jeden dzień. Grażyna się nudziła, ja biegałem do toalety i spałem czy leżałem. Po 16 poszliśmy powoli na spacer po mieście, ale tylko na chwilę i po zakupy. I tak do wieczora. Na rowerach nic a nic.

 30.07.2017 (niedziela)

            Rano pobudka 5:17, pakowanie, składanie namiotu, śniadanie. No i kibelek oczywiście. Przed 7 jesteśmy na dworcu kolejowym i kupujemy bilety do Braszowa. Pociąg jest spóźniony 20 minut. Podróż mija nami szybko. W Braszowie kupujemy bilety do Gheorgheni z przesiadką w MIERCUREA - CIUC. Pociąg jak pociąg, trochę rozpierdolony i cuchnący, ale jedzie. W Miercurea idziemy na herbatkę. Już w trakcie jazy do Gheorgheni zza okna pociągu otwierają sie przepiękne widoki. W końcu przed 17 jesteśmy na miejscu. Jeszcze zakupy w tutejszym Kauflandzie i jedziemy szukać campingu. Google robi nas w konia, więc wracamy do wcześniej widzianego campingu. Bardzo ładny, mały i zadbany, czysty camping. Okazuje się, że to ten zaginiony camp. Jemy kolację, idziemy do namiotu potem spać, albowiem wcześnie dziś wstaliśmy.

Dys: 14,19 km

Time: 1:18:37

AVS: 10,83 km/h

Max V: 20,48 km/h

 31.07.2017 (poniedziałek)

            Budzik zadzwonił 6:45, ale jakoś ciężko się wstawało. Noc była nawet chłodna i lekko pokropił deszcz. W sumie podnieśliśmy się około 7:30. Poranne standardy + suszenie mokrego namiotu. Na śniadanie płatki z jogurtem. Za nocleg zapłaciliśmy 30 RON. Całkiem tanio.

Wyruszyliśmy w drogę przed 10. Parę kilometrów płaskiego, aż nagle pojawia się znak 12% pod górkę. I tak 7 km na przełęcz 1226 m n.p.m. Pongrác-hágó. W pełnym słońcu, z pełnymi gaciami pod samą górę. Słabo się czułem po tym dwudniowym osłabieniu. Ciężko się jechało, jak gdybym pierwszy raz po zimie robił taki podjazd. Ale za to widoki piękne. W końcu jednak, powolutku, pomalutku, dotarłem na górę. Piękny widok, ale długo go nie podziwialiśmy, praktycznie od razu zaczęliśmy zjazd do wąwozu BICEZ. Zjazd kozacki: dużo zakrętów i średnie nachylenie 10%. W końcu wjeżdżamy do wąwozu i rzeczywiście piękny, choć bardzo dużo w nim ludzi i samochodów. Nakręciłem filmik, zobaczymy co będzie na nim widać. Od przełęczy droga cały czas w dół, co mnie uratowało, bo zacząłem się słabo czuć. Dojechaliśmy do BICAZ, tam zjedliśmy posiłek. Ja ziemniaki z kefirem, Grażyna ziemniaki z kiełbasą i kefirem. I dalej w drogę. Za miastem zaczął się podjazd na tamę, która zrobiła górskie jezior. Strasznie ciężko mi szło. Na tamie byłem bardziej zmęczony niż na Transfagaraszjan. Parę fotek, krótki odpoczynek i jedziemy szukać noclegu. Zjeżdżamy nad jezioro za znakami, że jest jakiś camping. Grażyna idzie i okazuje sie, że możemy się rozbić za free. Teren trochę pochyły i szukam bardziej prostego. Coś tam w końcu znajduje się, choć do ideału daleko. Rozbijamy się, idziemy do obskurnej łazienki, ale ciepła woda jest. Potem maszerujemy na wino i wodę, a po powrocie kolacja w namiocie.

Dys: 62,01 km

Time: 4:34:02

AVS: 13,57 km/h

Max V: 38,15 km/h

 01.08.2017 (wtorek)

            Przez większość część nocy psy dzikie ganiały wokół namiotu (Grażyna twierdzi, że pilnowały swojego terenu czyli również nas). Generalnie nocka w plecy, bo muzyka gdzieś grała do 2 w nocy, potem te psy, a potem jeszcze schiza, że ktoś nam rowery rusza (a może nie schiza?). W każdym bądź razie wygoda i bezpieczeństwo przegrały z estetyką. Rzeczywiście widok z tego miejsca, gdzie mieliśmy rozbity namiot był piękny. Grażyna siedział przed namiotem do północy.

Pakowanie poranne raczej sprawnie nam poszło, choć namiot był trochę mokry od podłogi. Śniadanie w knajpie na górze (simple omlet Grażyna, czyli jajka sadzone, a ja jajka gotowane + herbata, której nie było, więc dostałem wrzątek tylko). Po śniadaniu wzdłuż brzegów jeziora Bicaz. Trochę w górę trochę w dół. Naprawdę było gdzie się ujechać. Tak z tym jeziorem jechaliśmy dobre 35 km. Naprawdę długie jezioro. Potem skręciliśmy na VATRA DORNEI, to tylko nasz kierunek, bo zamierzaliśmy dojechać do dziś do BROSTENI. Droga 17B, którą jechaliśmy, nie była mocno trudna. Jedynie temperatura i słońca dały nam w kość, albowiem Bukowina przywitała nas pogodą bardzo słoneczną (w pewnej chwili na moim pokładowym komputerku był 49,5°C). W końcu dojechaliśmy do Brosteni. Wstąpiliśmy na zimne winko do Bridge Cafe. Całkiem sympatiko. Tam Grażyna dowiedziała się o White House, noclegu w białym budynku, dokąd się udaliśmy. Pokój piękny, łóżko ogromne, łazienka kosmiczna. (100 RON) Okazało się, że można zrobić pranie (10 RON), a potem pani sama to pranie jeszcze rozwiesiła. Zjedliśmy w restauracji zupki, wypiliśmy winko i do pokoju pięknego z białą pościelą. Jutro zabierzemy suche pranie, będziemy mieli naładowane wszystkie urządzenia i wyśpimy się na pewno w wygodnym łóżku.

Dys: 72,44 km

Time: 5:12:04

AVS: 13,93 km/h

Max V: 47,37 km/h

 02.08.2017 (środa)

            Dobrze się spało w białej pościeli. Wokół cisza i nie ma żadnej zabawy w pobliżu. Idziemy na kawę, potem jemy śniadanie z naszych zapasów (chleb z serem i dwie papryki). Wcześniej zabieramy prawie wyschnięte rzeczy, pakujemy rowery i w drogę. Ranek rześki, droga równiuteńka. Sama rozkosz. W HOLDITA skręcamy w prawo i dobra droga kończy się, a zaczyna kiepski, połatany asfalt i to w dodatku pod górę. Wspinamy się tak z 10 km na przełęcz Tarnita (1161 m n.p.m.). Trochę to nam zajmuje, ale nie kwiczymy, nie użalamy się, po prostu powoli, systematycznie pniemy sie do góry. Droga raz lepsza, raz gorsza. W końcu docieramy na przełęcz, tam suszymy namiot i dosuszamy ciuchy. Ni i zjazd. Niestety bardzo powoli, bo droga jest koszmarna. W okolicach wsi Ostra robi się troszkę lepsza, ale tylko trochę. Dojeżdżamy do Frasin, jemy melona i skręcamy na Gura Humorului. Jedziemy tam okropnie ruchliwą (choć czasami z szerokim poboczem) drogą. Tylko 9 km, ale bardzo uciążliwych. Gdy już tam jesteśmy decydujemy się najpierw pojechać do Monastyru Humor. Po drodze znajdujemy pokój (80 RON). Bierzemy zimny prysznic i na pustego jedziemy do monastyru. Zwiedzamy go, jedziemy z powrotem do Gura Humorului, by jechać w kierunku monastyru Voronet. Zwiedzamy sobie i w drodze powrotnej zajeżdżamy do restauracji na ciorbę, a potem do innego baru na lampkę białego wina. Wracamy do cazare. Pakujemy się, bo wcześnie pobudka.

Dys: 81,78 km

Time: 5:54:14

AVS: 13,85 km/h

Max V: 32,14 km/h

 03.08.2017 (czwartek)

            Noc jakoś mało spokojna, choć okolica wyciszona. Coś musi w nas siedzieć niespokojnego.

Pobudka o 5:00. Szybka toaleta, ubieranie się i dokończenie pakowania. Dobrze, że gospodyni wyprowadziła psy, bo już myślałem, że trzeba będzie wyprowadzać rowery bokiem bramy (brama oczywiście duża i piękna, ale płotu obok bramy nie ma). Wyjeżdżamy z posesji 5:40 i kierujemy się na dworzec kolejowy w Gura Humorului Orsa. Kupujemy bilety do Mestecanis (24,40 RON). Pakujemy sie do pociągu (6:37) i w Mestecanis meldujemy się punktualnie o 8:10. Tym sposobem ominęliśmy bardzo ruchliwy odcinek drogi, ale też zajebisty podjazd. Z dworca kierujemy się na główna drogę, a tam już 2,5 km z górki do skrzyżowania na Borsa. Super się jedzie, jest moc a po ostatnich dolegliwościach nie ma śladu. Droga póki co bez podjazdów, wije się spokojnie dolinkami. Taka sielanka (po drodze omlet w CIOCANESTI) trwała do miejscowości CARLIBABA, bo że się skończy kiedyś to oczywiste. Ale, że będzie remont na odcinku 50 km, to już nie do końca. I tak: po ostrych kamieniach, fatalnym asfalcie, rewelacyjnym asfalcie, po szutrach, po wszystkich nawierzchniach świata, szło nam podjechać na przełęcz PRISŁUP (1416 m n.p.m.). Zjazd po remontowanych nawierzchniach też nie był ciekawy, a słoneczko jebaniutkie jak "baleja" prosto w ryj. W końcu dojeżdżamy do Borsa. Znajdujemy Camping Car z kaczkami, kurami i dobrym winem. Rozbijamy namiot, myjemy się, robimy kolację (warzywa różne z oliwą i chleb). Camping kosztował nas 20 RON. Upal się powoli kończy, kończymy pisanie: ja dzienniczka, Grażyna relacji na FB.

Dys: 83,08 km

Time: 5:51:08

AVS: 14,19 km/h

Max V: 40,96 km/h

 04.07.2017 (piątek)

            Namiot rano trochę wilgotny i wstajemy niespiesznie. Poranne codzienności, choć śniadanie wyjątkowe. Nie mamy chleba, więc gotujemy herbatę miętową, słodzimy miodem akacjowym. To całe nasze śniadanie. Wokół kury, obok w stawie kaczek chyba ze 100, no i 4 małe klopsiki od rana hasające. Powoli składamy nasz cały majdan. Wyjeżdżamy z campingu około 9:00. Jedziemy przez Borszę: duży tłok i jak najszybciej chce się wyjechać stamtąd. Jeszcze tylko małe śniadanko przy sklepie i w drogę. Po 14 km skręcamy w kierunku Bistrita. Przed nami dość wymagający podjazd, gdzieś około 4 km, a potem w dół (jeszcze kupuję palinkę za 15 RON, którą w domu wyleję do zlewu). Potem skręcamy w drogę na SYHOT MARMAROSKI. I tak sobie jedziemy, samochody nas mijają (najczęściej na 3-go), upał coraz większy, piję wodę całymi litrami. Jeszcze gdzieś na tej drodze spotykamy dwóch rowerzystów z Polski. Już prawie przed samym Syhotem zatrzymujemy się przy kobietach z różnymi regionalnymi pamiątkami. Grażyna kupuje ozdóbkę na rękę. Jedna z kobiet mówi o zimnej wodzie ze studni i zaprasza do jej wzięcia. Grażyna idzie po wodę i dostaje jeszcze połeć słoniny zamrożonej. Super prezent!!

W końcu dojeżdżamy do Syhotu. Jedziemy z nawigacją do Hostelu IZA, który okazuje się pusty, a telefon jest głuchy. Rezygnujemy i idziemy szukać czegoś innego. W końcu znajdujemy Hostel "COB WOPS", gdzie w czteroosobowym pokoju jesteśmy we dwa (100 RON, bo tylko my). Po prysznicu (only cold water) idziemy do miasta. Zatrzymujemy się w dwóch knajpkach. Wracamy, jest 22:50. Kończę wpis. Jest gorąco - 29°C.

Dys: 89,34 km

Time: 5:38:56

AVS: 18,81 km/h

Max V: 41,30 km/h

 05.07.2017 (sobota)

            Noc bardzo gorąca, choć nad ranem nieco się ochłodziło do tego stopnia, że jedna nogę włożyłem pod kołdrę. Obudziłem sie około 5 i już nie spałem. Tak na dobre wstaliśmy po 7. Śniadanie zjedliśmy na dole w ogrodzie (słonina, chleb, warzywa i herbata miętowa). Potem pakowanie, ubieranie rowerków i w drogę na Sapantę do wesołego cmentarza. Dróżka była płaska to i ochota do jazdy spora. Szybko dotarliśmy do Sapanty, zatrzymując się jedynie na kawę bardzo smaczną. W Sapancie przy cmentarzu "wieś gra i tańczy". Myślałem, że trzeba będzie pytać o drogę tubylców, ale wszyscy tam jechali, wielki ruch był i mnóstwo drogowskazów. Grażyna poszła robić zdjęcia i film, ja zostałem przy rowerach. Potem kupiliśmy parę pamiątek znajomym i rodzinie. Gdy zjechaliśmy z ukraińskiej granicy i zaczęliśmy jechać na południe, rozpoczął sie bardzo długi, jak się okazało, i męczący podjazd. Podczas tej w górę wędrówki dostaliśmy wody od przypadkowo spotkanych Włochów z samochodu. W sumie podjechaliśmy około 7 km. W czasie zjazdu goniły za mną jakieś pasterskie psy, którym coś tam się uwidziało, bo akurat z psami w całej Rumunii nie mieliśmy najmniejszego problemu. W zasadzie to psy na nasz widok uciekały w krzaki. W połowie zjazdu zatrzymaliśmy się na pstrąga. Długo czekaliśmy na danie (może dlatego, że pani te pstrągi przy nas łowiła) i zapłaciliśmy tez całkiem sporo, bo 50 RON.

Upał, upał, upał. Zrobiła się pora upału i pali z góry (słońce) i z dołu (nagrzany asfalt). W Negreşti-Oaş kupiliśmy melona, winogrona i brzoskwinie. Melona i winogrona zjedliśmy w cieniu w parku, gdzie schroniliśmy się przed upałem.

Jedziemy na południe, słońce w nas, gorąc okrutny (schładzamy się po drodze jeszcze w LACUL MUJDENI) i tak jakoś dojechaliśmy do LEVADII. Pytam w barze, czy jest pensjonat. Tak jest przy drodze na Baia Mare. Pokój 100 RON ze śniadaniem. Spotykamy Polaków na motorach. Po prysznicu idziemy na basen się ochłodzić i zostajemy w barze na posiłek. Przy piwie uzupełniamy notatki.

Dys: 86,21 km

Time: 5:16:15

AVS: 16,35 km/h

Max V: 44,45 km/h

 06.08.2017 (niedziela)

            Noc była bardzo, bardzo gorąca. Nawet pora delikatnego chłodu (około 3-4 rano) nic nie dała. Przed spakowaniem poszliśmy jeszcze na śniadanie w cenie noclegu (omlet węgierski + kawa + pieczywo). Wyjechaliśmy do Satu Mare około 9:30. Jechało się bardzo dobrze: płaski teren rześki wiatr, moc w nogach. W godzinkę przejechaliśmy 20 km i byliśmy w Satu Mare. Kawa w barze za darmo, bo postawił nam ją entuzjasta rowerów, czyli Węgier mieszkający w Rumunii. Tylko parę kilometrów i już jesteśmy na granicy. Wymieniamy ostatnie Rony na forinty i przejeżdżamy granicę. Jedziemy w kierunku na Mateszalka, w większości po ścieżce rowerowej. W miasteczkach i wsiach, przez które przejeżdżaliśmy, ścieżki były do bani, ale poza nimi, czyli między nimi, super. I tak kilometr za kilometrem jedziemy do Nyiregyhaza. Droga nr 49, potem skręt na 41. Mam wrażenie, że droga jest z górki, ale może to tylko wrażenie? Po drodze przerwa na bobgulasz bardzo smaczny i bardzo ostry, w takich fajnych podanych kociołkach. Do Nyiregyhaza dzisiaj nie dojeżdżamy, bo po drodze, w miejscowości LEVELEK ikona campingu. Okazuje się, że jest jezioro i tam jest camping. Jeden jest, ale jakoby go nie było, bo na dziś wieczór niedostępny dla namiotów. Wracamy więc, znajdujemy prywatny camping. Płacimy 2300 HUN. Obok Węgrzy z Rumunii. Po kielichu palinki, potem winko. Rozmowy.

Dys: 113,09 km

Time: 6:41:06

AVS: 16,91 km/h

Max V: 26,12 km/h

 07.08.2017 (poniedziałek)

            W nocy była burza i mocno padało. Kurcze, zawsze jak jesteśmy nad jakimś jeziorem to jest burza i pada mocny deszcz. Nie spałem od 2. Potem nad ranem padać przestało i namiot trochę obsechł. Zrobiłem śniadanie (makaron + usmażona słonina + czerwona cebula + papryka). Powoli i bardzo niespiesznie pakowaliśmy wszystko do walizek. Nawet trochę pokropiło. W końcu zebraliśmy wszystkie manele i przed 10 ruszyliśmy w drogę do Nyiregyhaza. Po 24 km byliśmy w mieście. W centrum wypiliśmy kawę, a potem zjedliśmy langosze (uwielbiam). I w drogę do Tokaju. Przejechaliśmy obok targu, gdzie kiedyś jeździłem z teściową na handel. Do Tokaju ścieżką rowerową.  Po przyjeździe znaleźliśmy camping TUTAJOS BEACH (3100 HUN za 2 osoby). Zwiedziliśmy na pustaka jeszcze miasteczko, degustowaliśmy znakomite białe tokaje. Po powrocie na camping prysznic i spać.

A oto licznik po przyjechaniu do Tokaju:

Dys: 59,56 km

Time: 4:05:40

AVS: 14,54 km/h

Max V: 22,74 km/h

A oto licznik po całym dniu:

Dys: 66,71 km

Time: 4:52:30

AVS: 13,68 km/h

Max V: bez zmian.

 08.08.2017 (wtorek)

            Noc należała raczej do udanych, choć obudziłem się o 5. Poszedłem do toalety i przez jakiś czas nie mogłem zasnąć. Dopiero po 6 znowu zapadłem w sen. Po porannych tradycjach wyjechaliśmy z campingu około 9:30. Pojechaliśmy do miasta Tokaj zjeść śniadanie (chleb nam spleśniał, chyba przez te upały) i wypić poranna kawę. Potem w drogę, aby przejechać przez wzgórza Zemplińskie. Po drodze jeden mały podjazd (1,5 km) i długi, choć po dość kiepskiej nawierzchni, zjazd. Okolica bardzo piękna, małe spokojne wioski, winnice i jeżyny, którym nie mogliśmy się oprzeć. Kierunek GONC. Pogoda była bezdeszczowa i lekko słoneczna. Bardzo dobra do jazdy. Na granicy kawa, lody, wymiana waluty i droga nr 17 do Koszyc. Po 20 km byliśmy w tym pięknym mieście. Po nawigacji znalazłem Koszyce Hostel (29 € za dwie osoby + opłaty miejscowe w pokoju 4-osobowym na łóżkach piętrowych). Po kąpieli poszliśmy do miasta. Jeszcze zakupy w dużym centrum handlowym (koszulki 14€) i do hostelu.

Dys: 91,67 km

Time: 5:36:05

AVS: 16,36 km/h

Max V: 45,02 km/h

 09.08.2017 (środa)

            Poranek w hostelu: cisza, tylko z oddali słychać chrapanie. Obudziłem się o 5 i nie zasnąłem już. Wynieśliśmy rzeczy z poko0ju i dopiero w korytarzu zaczęliśmy się pakować. Potem śniadanie.

Po wyjeździe z hostelu jedziemy na starówkę na kawę, a potem na dworzec kolejowy. Jedziemy pociągiem do Bardejowa z przesiadką o godzinie 9:36 w Preszowie (11,40 € z rowerami). Z Bardejowa do granicy 22 km, ale niezła górka przed samą granicą. Potem zjazdy, ale jedna przełęcz przez Magurę Małostowska. Bardzo nas ta górka zmęczyła. Dojeżdżamy do Gorlic i znajdujemy nocleg za 100 zł. Później idziemy do restauracji Tarasowa na kolację. Rozważamy kilka możliwości wyjazdu z Gorlic i dojazdu do domu. Jutro się okaże, co wyszło.

Dys: 53,87 km

Time: 3:22:11

AVS: 15,98 km/h

Max V: 55,44 km/h

 10 i 11.08.2017 (czwartek i piątek)

            Pobudka wcześnie rano 5:30. Pakowanie, śniadanie u gospodyni na werandzie. Jedziemy autobusem do Krakowa o 7:40. Jesteśmy tam gdzie wyjeżdżają autokary o 6:40. Czekamy na kierowcę, żeby dowiedzieć się czy weźmie nas z rowerami. W końcu jest kierowca, ale wprost nie odpowiada, jakieś ceregiele robi. W końcu pakujemy rowery i sakwy do bagażnika. Przymocowujemy ekspanderami. Autobus wyjeżdża o 8 z Gorlic, czyli już na starcie jest opóźniony. Trasa jak trasa: widoczki ładne. Na autostradzie z Rzeszowa do Krakowa korek. Tracimy kolejne 30 minut. Powoli staje się jasne, że jednak nie zdążymy na pociąg o 11:14 z Krakowa do Olsztyna. Na dworcu jesteśmy coś około 11. Pakujemy rowery i powoli idziemy kupić bilety na jutro. A tu niespodzianka: nie ma biletów na jutro. Dopiero na sobotę, więc kupuję na sobotę (na rowery nie kupuję-będziemy improwizować). Z dworca jedziemy na camping SMOK (79 zł za dwie osoby + namiot na dobę). Rozbijamy namiot, bierzemy prysznic i, mimo grzmotów, jedziemy do miasta. Kręcimy się, potem na obiad, potem na Kazimierz, potem wracamy na camping. Spać. Noc gorąca. Ranek gorący.

W piątek rano jedziemy do Tyńca ścieżkami rowerowymi na wałach. Potem na skałki. Kąpiemy się, wracamy do miasta. Jemy obiad, kręcimy się, chowamy przed słońcem. Jeszcze raz na Kazimierz. Powrót na camping około 19. Prysznic, małe pakowanie, żeby jutro mniej było.

Przez dwa dni przejechaliśmy:

Dys: 74,81 km

Time: 7:22:56

AVS: 10,13 km/h

Max V: 30,07 km/h

W sumie przejechaliśmy na rowerach 1899,64 km.

Sponsor:

Joomla template by ByJoomla.com