Nord 2016

NORWEGIA–FINLANDIA–ESTONIA–ŁOTWA–LITWA

27 CZERWCA – 28 LIPCA 2016

27.06.2016 (poniedziałek) and 28.06.2016 (wtorek)

Lotnisko w Gdańsku.

Jesteśmy już  na lotnisku po wszystkich niezbędnych odprawach. Wyjechaliśmy z domu o 5:30 rano, wcześniej ładując rowery spakowane do auta. Droga spokojna, choć od Ostródy sporo robót drogowych. Czekamy przy gate 19 na odlot do Oslo (13:55), a potem do Bodo (17:30). W międzyczasie pogadaliśmy trochę z Mikołajem. Mam nadzieję, że nasze rowery dojadą w całości, a nasza znajomość języka angielskiego (choć kulawa) okaże się wystarczająca.

Wszystko dupa, dupa, dupa!!! Samolot w Gdańsku miał 1 godzinę opóźnienia. Przez to na odbiór bagażów w Oslo mieliśmy tylko 1 godzinę, a nie dwie. 

Nasze rowery i przyczepa w Oslo bardzo długo nie chciały nam się pokazać. Na tyle długo, że nie zdążyliśmy na samolot do Bodo o godzinie 17:30. Było latania z tym wszystkim, koniec końców przebukowano nam nasze stare bilety na nowe połączenie o godzinie 21:30. Jak się okazało ten lot również był opóźniony. Wylecieliśmy do Bodo około 22 i byliśmy tam o 23:30. Malutkie lotnisko. Zanim odebraliśmy nasze bagaże była północ. Rowery zacząłem składać parę minut po. Najpierw rower Grażyny, potem mój. Przyczepy nie ruszaliśmy, bowiem około 1 w nocy trzeba było opuścić terminal. Wynieśliśmy się z lotniska na podwórko. A tam jasno jak w dzień. Przez całą noc nie było nawet przez chwilę ciemno. Niesamowite!! W końcu po skręceniu wszystkiego ze wszystkim, przepakowaniu się w sakwach i workach transportowych, wyruszyliśmy na prom. Okazało się, że prom do Moskenes jest o 4:30 i trzeba z półtorej godzinki poczekać w waiting roomie. Prom był punktualny i gdy odpływał na Lofoty to już spałem. Zresztą wszyscy spali (chyba tylko kapitan nie). Dopłynęliśmy do Lofotów około 8 i pojechaliśmy do miejscowości Å. Potem znowu do Moskenes, a potem do Reine.

Bardzo przykra rzecz się stała, gdy mijaliśmy jeden z tuneli. Grażyna zerwał hak tylnej przerzutki. Wszystko, cała nasza wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Zszedłem w dół i wprowadziłem rower Grażyny na górę, na punkt widokowy. Tam ludzie z kamperów zainteresowali się. Zdjęliśmy rozpieprzoną przerzutkę tylną, skróciliśmy łańcuch i zrobiliśmy z Grażyny roweru singiel tracka. Po paru próbach ruszyliśmy dalej w kierunku Leknes, bo tam mieliśmy kupić kartusz gazowy. Dość ciężko się jechało, choć widoki były przepiękne. Po drodze zaczepił nas Polak na norweskich numerach. Zapytał, czy wszystko OK. W Leknes byliśmy o 16:45 i zdążyłem kupić kartusz + jeszcze chleb 39 NKO i wodę 1,5 litra za 22 NKO. Na stacji benzynowej w Leknes, gdzie sępiliśmy wodę, spotkaliśmy tego samego Polaka, który chciał nas zabrać na nocleg nad piękne morze. Ale gdy byliśmy przy skręcie na Vik i zobaczyliśmy, że trzeba przecinać górkę, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. I znalazła Grażyna całkiem, całkiem. Rozbiliśmy namiot, potem zrobiłem herbatę, makaron z tuńczykiem z puszki (dwie inne puszki skubnął nam na lotnisku w Oslo jeden z celników).

No i trochę mycia, a potem do śpiworków i całkiem serio spać.

Dys: 81,15 km

Time: 5:45:02

AVS: 14,11 km/h

maxV: 51,27 km/h

29.06.2016 (środa)

Pierwsza noc (3 km za Leknes przy drodze E10) na dziko. Rano, a w zasadzie w nocy jeszcze, zaczął padać deszcz. Obudziliśmy się około 7:30. Spaliśmy jak noworodki. Deszcz cały czas padał, trochę mocniej, to trochę słabiej. Ugotowaliśmy  na śniadanie płatki jaglane + herbata +rodzynki + resztki czekolady. Mieliśmy straszny bałagan w namiocie, a że namiot był niezbyt dobrze naprężony (trudności z wbiciem szpilek w kamieniste podłoże), to trochę zaczął przeciekać. Rozpoczęliśmy ogarnianie tego chaosu. Udało nam się wyruszyć parę minut po 10. Już w zasadzie nie było deszczu, ale pochmurno i trochę chłodno. Gdzieś w okolicach 12 .

Trasa pofałdowana „up and down”. Po zjeździe z mostu z wyspy Gimsoya był bardzo ładny parking z przepięknym WC, gdzie pysznie się ogoliłem. W tym czasie przyjechali na pustych rowerach (o jednej małej sakwie na rowerze nie wspomnę) Polacy, z jakiejś większej zorganizowanej grupy. Pogadaliśmy chwilkę. Oni pojechali, my „pojechali”. Potem jeszcze dogoniła nas druga grupa tej grupy i tak się żeśmy mijali. W końcu skręciliśmy do Henningvær. Przeurocza droga (w jedną stronę 8 km razy dwa bo z powrotem), miasteczko na końcu świata, na paru skałkach rzuconych w morze. Do tego „atrakcyjny” przejazd przez dwa, mocno łukowate, mosty. Powrót do drogi  E10 i w kierunku Svolvær. Parę kilometrów przed ta miejscowością wjechaliśmy na ścieżkę rowerową. Już na samym początku Svolvær zrobiliśmy zakupy w sklepie KIWI (czekolada + masło + dżem truskawkowy + cytryna = 65 NKO). Szybciutki przejazd i szukamy noclegu. Znaleźliśmy go 2 km za miasteczkiem nad morzem z widokiem na nieodległego coś. Rozbiliśmy namiot (postarałem się, żeby był bardzo dobrze naciągnięty). Zrobiliśmy kolację (kanapka z dżemem + ser żółty + herbata z cytryną, a potem makaron z tuńczykiem). Pozbieraliśmy to wszystko, rowery do folii, mycie szalone w strumyczku spływającym z góry za drogą. Zapakowaliśmy się do śpiworków (naszych puchatków) i zaraz spać.

Dys: 85,84 km

Time: 5:51:27

AVS: 14,65 km/h

maxV: 46,12 km/h

 

30.06.2016 (czwartek)

Przystań promowa w Fiskebol.

Rano obudziło nas piękne słońce i wysoka temperatura. Na niebie ani jednej chmurki. Zjedliśmy śniadanie, umyłem dupę w strumieniu, w miarę szybko spakowaliśmy się. Dzisiaj kończymy przygodę z Lofotami i przepromowywawymowywujemy się  na Vestealen. I dlatego jesteśmy w Fiskebol, gdzie jest prom do Melbu. Droga, która nas tu przywiodła była wyjątkowa i piękna. Góry, fiordy, jeziora. Super!!!

Przeprawiliśmy się z Fiskebol do Melby, to znaczy z archipelagu Lofoty na archipelag Vesteralen. Rejsik króciutki (42  2 = 84 NKO). W Melbu od razu na rowerki i strzała. Vesteralen jest w miarę płaskie. Bywało, że jechaliśmy kilkanaście kilometrów i nie było porządnej górki. Przejechaliśmy przez Stokmarknes, wielkie mosty i dojechaliśmy do Sortland. Tam krótka wizyta na stacji benzynowej po wodę. Po 85 km rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu. Jakoś słabo był z tym szukaniem, ale w końcu  nocujemy w marinie w miejscowości Maurnes (100 NKO za dwie osoby + namiot). Jest prysznic, wifi, prąd do elektryki, woda za free. Zrobiliśmy małe pranko. Teraz, a jest 22:04, jest zupełnie jasno.

Dys: 90,11 km

Time: 5:33:51

AVS: 16,19 km/h

maxV: 49,86 km/h

 

1.07.2016 (piątek)

Prom z Andenes do Gryllefjord.

Wstaliśmy dość wcześnie. Zjedliśmy chleb z pesto i kabanosy jeszcze z Polski. Okazało się przy składaniu namiotu, że jeden pałąk jest lekko rozszczepiony. Okleiłem go taśmą izolacyjną i zobaczymy co będzie dalej. Wyjechaliśmy dość dobrze, bo na rowerkach byliśmy o 9:15. Jazda wzdłuż fiordów i jeden bardzo wysoki most na wyspę Andoya. Zaraz za mostem skręciliśmy w kierunku  nad ocean, czyli na zachodnią stronę wyspy. Zaczęło mocniej wiać, gdy zbliżaliśmy się do oceanu. Chłodne podmuchy wiatru, bardzo przenikliwe, zmusiły nas do założenia cieplejszych i wiatroodpornych ubranek. Trochę pod wiatr, trochę z wiatrem z boku dojechaliśmy do Nordmela. Okazało się, że dobrze nam się jedzie, jest dobry czas i może zdążymy na prom do Andenes na 17:00, co bardzo by nam sprzyjało. Docisnęliśmy pedały, Grażyna swą „ukrainę” i przez Blejvik (gdzie była ładna plaża) dotarliśmy do Andenes. Jeszcze po drodze wskoczyłem do sklepu po jogurt naturalny. Na przystani promowej trochę poczekaliśmy zanim dopłynął prom. Na promie zjedliśmy rodzynki + musli orzechowe + wspomniany jogurt.

Nabrałem wody do bukłaka czarnego – ciepłej, bo myślałem, że będę brał prysznic wieczorem. Dopłynęliśmy do Grillefjordu. Jakiś kilometr za przystanią promową, obok drogi, znaleźliśmy przepiękne miejsce na nocleg: wiata, przycięta trawka, niewielki stawik ze słodka wodą, pomost. Spytałem jednej takiej co się jej dzieci się kąpały, czy można tu postawić namiot na jedną noc. Powiedziała, że chyba tak, więc tam trafiliśmy. Super kąpiel wieczorem i rano również. Woda zimna, ale niesamowicie czysta.  Jedno z najpiękniejszych miejsc na dziko, gdzie mieliśmy okazję spać. Tak zakończył się nam kolejny etap podróży. Definitywnie pożegnaliśmy Lofoty i Vesteralen. Teraz nowa wyspa – Senja.

Dys: 105.45 km

Time: 6:25:06

AVS: 16,43 km/h

maxV: 50,87 km/h

 

2.07.2016 (sobota)

Raniuteńko wstaliśmy. Ja nie mogłem spać już od 4 rano.

Tak więc wstaliśmy parę minut po godzinie 6. Wiadomo: śniadanko (ryż płatki + bakalie), potem pakowanko. Wyruszyliśmy o godzinie 8:30. Pierwszy kilometr i pierwsze atrakcje: most przez fiord i zaraz za nim tunel długości 1 km pod górkę, ale za to jaki piękny widok z drugiej strony. Przez pierwsze kilometry norma: góra i dół, ale potem, gdy wchodziliśmy w głąb wyspy, coraz więcej było podjazdów. Najpierw Grażyna, potem ja, zamiast jechać zaczęliśmy podchodzić. I tak ładnych parędziesiąt kilometrów. Po dojechaniu do Finnsnes uświadomiliśmy sobie, że kolejna wyspa za nami. Żegnaj Senjo, dałaś nam nieźle w kość.

W Finnsnes zakupy (2 × 230 g) kartusz Primus + spożywka w sklepie Kiwi (chleb, mleko, dżem, tuńczyk w puszce, makaron, banany, nutella = 137 NKO).

No a potem droga 855 do Olsborg. Jeden porządny podjazd zaraz za skrzyżowaniem, a potem naprawdę jak na warunki norweskie płasko. Trasa bardzo ładna, wśród lasów, prawie jak do Kruklanek. Jeszcze tylko uzupełnienie wody na stacji benzynowej i 1,5 km w dół na upatrzone w googlach miejsce z wysokimi pałami. Rozbiliśmy namiot, schowaliśmy rowery i zjedliśmy kolację (makaron na mleku + chleb z dżemem truskawkowym). Mycie i do namiotu (mycie w budzie WC).

Okazało się, że TO miejsce „is not camping area”. No cóż, trudno, może uda się na spokojnie przespać noc. To pole jest nad rzeką, przy szosie E6 do Alty. Od dziś będziemy nią bardzo długo jechać. Dobranoc!

Dys: 101,80 km

Time: 6:54:21

AVS: 14,74 km/h

maxV: 52,29 km/h

 

3.07.2016 (niedziela), a w zasadzie 4.07.2016 (poniedziałek), bo jest 0:50.

Gdzieś  na trawniku w Alcie.

Jutro będziemy się wylegiwać, a dziś tylko:

Dys: 70,50 km

Time: 7:17:30

AVS: 13,32 km/h

maxV: 52,25 km/h

Tak więc jak było:

Rano wstajemy bardzo wcześnie. Śniadanko takie, ze ja jadłem mięso, a Grażyna serek z ziołami. W nocy padało, więc namiot był mokry, ale rano, mimo pochmurnej pogody, bez deszczu. W nocy, nieopodal nas, rozbiły się dwa samochody z Czechami w środku. Ogoliłem dynię jeszcze w kiblu i zaczęliśmy się pakować. Pod koniec pakowania zaczął siąpić mały deszcz. Szybko zwinęliśmy mokry namiot i ruszyliśmy w drogę. Była 6:10. Super!!!

Tylko, że ja ruszyłem. U Grażyny w rowerze znowu problem nastąpił. Łańcuch sztywny i napięty jak baranie jaja. Wziąłem się za skuwacz do łańcucha, zamiast po prostu odkręcić tylne koło i zdjąć to napięcie i przełożyć rękoma łańcuch na odpowiednią zębatkę. Ale nie, mi mózg sraka odjęła i wziąłem się za skuwacz. Napięty łańcuch wygiął mi końcówkę skuwacza. Łańcuch zdjąłem, ale bez skuwacza. Próbowałem wyprostować końcówkę skuwacza, ale w końcu ja złamałem. Ruszyłem rześko do Czechów. Jeden z nich wybił mi gwint i ruszyłem z powrotem, bo miałem spinki do łańcucha. Zaraz przyszedł Czech z dzieciakami i narzędziami. Pomógł mi z tym całym majdanem. I jakoś złożyliśmy do kupy ten pieprzony łańcuch. Oczywiście w międzyczasie deszcze padał coraz mocniej, może nie bardzo, ale za to z niewiarygodną regularnością.  

To wszystko mocno nam podgryzło morale. Pierwsze 10 km robiliśmy w godzinę. Fakt, że były to podjazdy na przełęcz Heia (236 m n.p.m.). Potem trochę zjazdów i tak jadąc zrobiliśmy 52 km do Nordkjosbotn. Tutaj postanowiliśmy, że musimy naprawić rowery, niezależnie od tego ile to będzie kosztowało. Wybór był pomiędzy Altą a Tromso, a że Alta była nam po drodze zdecydowaliśmy się na jazdę właśnie tam. Poczekaliśmy w Nordkjosbotn na autobus. Najpierw do Storslett, a potem do Alty. To zaoszczędziło nam 4 dni jazdy, ale uszczupliło portfel o ponad 1000 NKO. W Alcie byliśmy w sumie po 22. Pogadaliśmy jeszcze z Polakami (gdzie ich nie ma?) i ruszyliśmy szukać kempingu. Jechaliśmy za Altę szosą E6 w kierunku Olderfjord. Jechaliśmy długo i nic, więc wróciliśmy do miasta. Rozbiliśmy namiot gdzieś nad morzem, na trawie, koło jakiejś przystani, gdzie rozbity był już jeden namiot i stało kilka kamperów. Zrobiłem jeszcze herbatę i przed 1 w nocy (było jasno jak w dzień i słońce nad horyzontem) poszliśmy spać.

4.06.2016 (poniedziałek ciąg dalszy)

Spaliśmy w zasadzie krótko 5-6 godzin. Gdy wstawaliśmy oczywiście słońce było już na niebie. Zjedliśmy poranny posiłek, spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Alta River Camping. Bardzo przyzwoity camping (120 NKO namiot + 20 NKO od osoby, razem 160 NKO). Znowu rozbiliśmy namiot i pojechaliśmy rowerkami do miasta, bo camping jest trochę za miastem, jakieś 4 km. Najpierw poszliśmy do SPORT 1. Sklep sportowy z różnymi rzeczami i naprawą rowerów. Zostawiliśmy tam rowery do naprawy. Mój miał być porządnie wyregulowany, a Grażyny naprawiony (nowy hak tylnej przerzutki, tylna przerzutka, nowy łańcuch i oczywiście wszystkie potrzebne dodatki do tego, czyli np. linki). Za 1 godzinę przyszliśmy z powrotem. Mój niby był zrobiony, choć jak się okazało na podwórku działał dokładnie tak jak wcześniej czyli źle przerzucał przerzutki.  Grażyny rower natomiast z powodu braku odpowiednich haków był nie ruszony. (ang. DROPOUT HANGER – hak tylnej przerzutki). W tak zwanym międzyczasie odkryliśmy, gdzie jest Intersport In Alta. Więc tam poszliśmy z rowerkami. Jakość obsługi zdecydowanie wyższa. Summa sumarum około godziny 16 odebraliśmy oba rowery gotowe do dalszej drogi. To zdarzenie rozpatrzyliśmy w kategorii cudu. I dziś jest nasza 24 rocznica ślubu. Taki piękny prezent od losu (oczywiście nie licząc twardej gotówki w wysokości prawie 900 NKO). Wróciliśmy na camping, wcześniej robiąc trochę zakupów (dżem, nutella, chleb). Relax!! Potem Grażyna wstawiła pranie, które prało się nadspodziewanie długo, co doprowadziło małżonkę mą do dużej frustracji (chwilami myślałem, że większej niż wtedy, gdy przerzutka się rozpieprzyła). Co prawda mieliśmy iść do REMA 1000 po jajka, ale czekamy, aż pranie się skończy.

Jaka reszta wieczoru? Tego nie wiem, ale jestem szczęśliwy, że mamy sprawne rowery i teraz możemy planować nasze następne dni na wyprawie. Czy na Nordkapp czy już Finlandia? Jutro się okaże.

Dys: 22,64 km (głównie kręcenie się z campingu do Alty i z powrotem)

Time: 1:42:10

AVS: 13,29 km/h

maxV: 33,73 km/h

 

 

5.07.2016 (wtorek)

A jednak jedziemy do Finlandii. Nordkapp zostawiamy na inna okazję.

Dzień zaczął się pod znakiem: DESZCZ, DESZCZ, DESZCZ!!! Od rana padało, a w zasadzie zaczęło się w nocy, choć tak naprawdę poprzedniego dnia późnym popołudniem. Rano nasłuchiwałem bębniącego deszczu o namiot i sprawdzałem czy nie przecieka. Padało raz mocniej raz słabiej, ale padało cały czas. Pranie rano zabrałem z takiej kotłowni-suszarni i czekaliśmy. Grażyna się wykąpała i czekaliśmy. Zadzwoniłem do brata i dalej padało (brat nie pomógł). W końcu musieliśmy się na coś zdecydować. Parę minut po 10 zaczęliśmy się pakować (cały czas pada). W końcu w środku największej ulewy przyszło nam składać namiot. Cały mokry, o matko!! Zapakowaliśmy wszystko, poczekaliśmy jeszcze trochę w salce TV i o godzinie 12 ruszyliśmy w drogę na południe, w kierunku Finlandii. Jak ruszaliśmy to tylko kapuśniaczek był, ale w czasie drogi raz tak raz tak, raz z prawej raz z lewej, raz z góry raz z dołu padał deszcz. I tak już byłem mokry od momentu pakowania namiotu, a teraz dodatkowo podmoknęliśmy jeszcze.

Początkowo droga było niezbyt stroma, ale w pewnej chwili pojawił się znak 8% przez 6 km. Taki podjazd wzdłuż pięknie wzburzonej rzeki. Trochę czasu nam to zajęło, żeby „wdrapać” się na jakiś tam płaskowyż, gdzie powoli zaczął zmieniać się krajobraz. Górki łagodniały, nie były tak skaliste, coraz więcej zalesionych wzgórz…. Droga była cały czas pofałdowana, ale już łagodniej. Podjazdy nie tak ostre i coraz dłuższe. Zobaczyliśmy tez nasze pierwsze, długo wyczekiwane renifery. Po drodze jeszcze zrobiliśmy herbatkę i podsuszyliśmy namiot, bo gdzieś w okolicach godziny 15 przestało padać. Było cały czas pochmurno i zimno, ale nie padało!! Trzeba jeszcze dodać, że całą drogę mieliśmy wiatr w plecy. Dobre chociaż to! Przejeżdżając przez miejscowość Maze dostrzegliśmy napis HYYTER i tam się skierowaliśmy z myślą o rozbiciu namiotu. Pani w barze-rabarbarze powiedziała, że 150 NKO za namiot, a za hyyter 400 NKO. Byliśmy przemarznięci i przemoczeni, a namiot w worku mokry. Decyzja: hyyter za 400.

Mimo wysokiej ceny ten wybór był bardzo dobry. W domku był grzejnik elektryczny, który zaraz włączyliśmy. Wszystkie mokre rzeczy (a było ich sporo) rozwiesiliśmy na storach, sznurkach i gwoździach. Tego nam było trzeba. Namiot do suszenia rozłożony pod sufitem, rowery w środku i przyczepa też. Zjedliśmy kolację (makaron + tuńczyk + oliwa). Jest cieplutko, milutko i wszystko powolutku schnie. Za oknem wiatr wieje, czasami pada deszcz. A my w hytte-mytte!

Podjęliśmy również decyzję odnośnie dalszych naszych planów. Otóż nie jedziemy do Karasjok, tak jak do tej pory. Kierujemy się na południe w stronę Finlandii. Może jeszcze jutro przekroczymy granice.

Dys: 69,28 km

Time: 4:12:07

AVS: 16,48 km/h

maxV: 46,47 km/h

 

6.07.2016 (środa)

Wstaliśmy około 7:00. Wszystkie rzeczy, łącznie z namiotem, były suchutkie. Po złożeniu namiotu zjedliśmy śniadanie (papa z orzechami + herbata).

Zapakowaliśmy sakwy, potem rowery i w drogę. Jedziemy w kierunku Suomi, ale aby tam dotrzeć kierujemy się na Kautokeino. To ostatnia spora miejscowość na trasie do Finlandii. Po 60 km tam jesteśmy. Robimy zakupy w Coop Ekstra za ostatnie wolne korony (tuńczyk, chleb, sok pomarańczowy, oliwki, czekolada, serek biały, pasta w tubce). Mały posiłek przy stacji benzynowej i dalej w drogę. Krajobraz się zmienia. Teren wyraźnie się wypłaszcza. Lekko pofałdowane wzgórza porośnięte niskimi, skarłowaciałymi brzozami. Co chwila rzeczka, strumyk lub jezioro. Droga również faluje, ale dość łagodnie. Już nie możemy doczekać się Finlandii. Jeszcze po drodze, na poboczu znajdujemy poroże renifera. Dość stare, ale Grażyna zabiera je.

Granicy w zasadzie nie ma. Jedziemy na camping. Docieramy do miejscowości Palojarvi i tu skręcamy na camping (10 € namiot + 2 × 4€ za dorosłego = 18€)

Rozbijamy namiot na górce, pod małymi brzózkami. Idziemy robić kolację (makaron + tuńczyk + oliwa + oliwki). Troszkę zaczyna popadywać deszcz. Myjemy się i do namiotu, do puchatków wskakujemy. Wydaje się, że jest późno, ale okazuje się, że czas przeskoczył o  1 godzinę do przodu. Dobranoc!

Dys: 117,57 km

Time: 6;50:03

AVS: 17,20 km/h

maxV: 49,70 km/h

 

7.07.2016 (czwartek)

Przez całą noc padało. Rano zresztą też. Jak przestawało z chmurek, to zaczynało z drzew. W końcu przestało padać i zaczął wiać wiatr, który osuszał nam pięknie namiot. My w tym czasie zjedliśmy śniadanie. Potem spakowaliśmy się i złożyli prawie suchy namiot. (W związku z tym, iż nastąpiła zmiana czasu, pozostaje na naszym polskim czasie.)

I wyjechaliśmy. Była 9:45. Trochę późno. Sprawnie i szybko do Enontekio, gdzie skręciliśmy w lewo, w drogę 956 (jeszcze tylko kawa + lody + mufinka), w kierunku na Sirkka. Droga spokojna, mało samochodów. Góra dół, góra dół. Zero reniferów, choć znaków drogowych przed nimi ostrzegających, mnóstwo. Potem skręciliśmy na jeszcze bardziej pusta drogę do Ketomella. Jeszcze tylko parę kilometrów i skręcamy na camping PALLAS, 3 km od szosy. Spory, nowoczesny, w lesie schowany camping. Łazienki super, kuchnia też. Ledwo zdążyliśmy się rozstawić, zapakować w folię rowery, zaczął padać deszcz. Przeczekaliśmy i w dość krótkiej pomiędzy kroplami przerwie, ruszyliśmy do łazienki, a potem do kuchni. Na kolacje makaron z tuńczykiem i pomidorkami oraz kanapka z dżemem z maliny moroszki + ser żółty i taka pasta z tubki nie wiadomo z czego.

Po kolacji do namiotu. Dobranoc! Camping kosztował 15 €.

Dys: 92,40 km

Time: 5:24:36

AVS: 17,07 km/h

maxV: 48,89 km/h

 

8.07.2016 (piątek)

Zwinęliśmy się z campingu sprawnie. Rano deszcz nie padał, tylko namiot był trochę mokry, wiec go wytarłem szmatką. Wyjechaliśmy około godziny 9:30. Po dotarciu do drogi (957) skręciliśmy na Raattama, bo tam mieliśmy zrobić skrót. Ale okazało się, że droga jest kamienista; taki grubo ciosany szutr. Zrezygnowaliśmy z niego i pojechaliśmy dalej drogą 957. W pewnym momencie skręciliśmy na północny brzeg jeziora Jerisjӓrvi, by dość dobrym asfaltem, po 11 km, dotrzeć do drogi nr 79 w kierunku Sirkka Levi. Gdy dojechaliśmy tam, w małej kawiarence koło E-Marketu wypiliśmy kawę, ja zjadłem lody, a Grażyna ciastko. I ruszyliśmy do Kittila. Zostało tylko 18 km. Droga zrobiła się płaska i bardzo szybko się nam jechało. Szast-prast dotarliśmy do Kittila przejeżdżając przez całe miasto (?). po drodze jeszcze zakupy (jajka sztuk 10, sałata lodowa, 3 pomidory, pasta w tubce, chleb = 14€) i dojechaliśmy na camping LOMA MOKIT. Za namiot + 2 osoby = 10€, bo to dwugwiazdkowy camping jest.

Przy rozbijaniu namiotu doświadczyliśmy pierwszego, zmasowanego ataku komarów i meszek fińskich. Miliardy i biliony tych latających potworów nagle znalazło się w tym właśnie miejscu, gdzie postanowiliśmy się rozbić. Trzeba było założyć moskitiery, bo nie dało się nic zrobić.

Mycie, kolacyjka (w końcu Grażyna zjadła jajka, które „chodziły” za nią już od wczesnej Norwegii) i do namiotu. Jeszcze Internet, uzupełnienie relacji i spać. Dobranoc!

Dys: 100,44km

Time: 5:54:38

AVS: 16,99 km/h

maxV: 51,59 km/h

 

9.07.2016 (sobota)

W nocy nie padało, trochę wilgotna trawa była. Jeszcze tylko zadzwoniłem do brata i pogadaliśmy dłuższą chwilę. Śniadanie, mycie – rutyna. Pakowanie – rutyna. W okolicach godziny 9 wyruszyliśmy w drogę. Dobrze, a nawet bardzo dobrze się nam jechało. Przez pierwsze 10 km nie było żadnego podjazdu, no a potem norma: góra – dół. Jedyną atrakcją dziś były częste jak na nas spotkania z reniferami. Pierwsze spotkanie z trzema  dużymi, pięknymi samcami. Potem jedna mała mizeria koło drogi i jeszcze biały ren z dwoma kompanami. I tak minął nam cały dzień. Urozmaiceniem była kawa + okrągły pączek w miejscowości Lohiniva. Potem zakupy w K-Markecie, a potem jeszcze Grażyna kupiła sobie buffa z reniferami. Spotkaliśmy jeszcze po drodze parę Niemców na rowerach, trochę z nimi pogadaliśmy.

Cały dzisiejszy dzień to była jazda do następnego campingu w miejscowości Maaraskoski. Okazało się, że camping i owszem jest, ale jakiś strasznie zapyziały. Nic nie było, totalny syf. Pukam do domku, gdzie gra radio, wychodzi baba i na pytanie: czy tu jest camping, mówi, że jest, a ile kosztuje rozbicie namiotu, 25€, co? Za taki syf? Życzyliśmy pani miłego dnia i pojechaliśmy szukać dziczy. Znaleźliśmy ją jakieś 300 m dalej nad rzeką, w takim miejscu, że niby plaża, trochę ognisko, jakaś wiata. Rozbiliśmy namiocik (mosquito nas prawie zjadły), zrobiliśmy kolację (makaron + tuna), dopchnęliśmy kanapkami z różnościami. Gdy mieliśmy się myć, przyjechał pan z dzieckiem na quadzie, coś ugotować na ognisku. Pogadaliśmy chwilkę łamana angielszczyzną (z jego i mojej strony). Umyliśmy się w rzece. Potem do namiotu i zaczął padać deszcz. No cóż, cały dzień bez deszczu. Może jutro nie będzie padało? J

Dys: 117,15km

Time: 6:27:05

AVS: 18,15 km/h

maxV: 44,13 km/h

 

10.07.2016 (niedziela)

Rzeczywiście nie padało. Namiot co prawda był mokry, ale nie padało. Mało tego, momentami zza chmur prześwitywało nawet słońce. Rano herbata + kanapeczki, mała toaleta w rzece, pakowanie, suszenie namiotu, składanie i w drogę. Wyruszyliśmy około 9:00. Jedziemy do Rovaniemi. Zostało niecałe 40 km, ale do wioski Santa Claus’a jeszcze z 10 na północ. Dojechaliśmy w słońcu, zdjąłem nawet długie spodnie i windstoper czarny. Taki upał, prawie 20 stopni. Z Rovaniemi do Santa Claus Village ścieżka rowerowa, momentami z górskimi odcinkami. W samej wiosce cepelia i chłam. Dużo ludzi z całego świata (nawet facet z Polski pogratulował nam naszych rowerków). Małe, pamiątkowe i symboliczne zakupy w sklepie firmowym (koszmar drożyzna), trochę zdjęć. Te najważniejsze dla mnie to na Arctic Circle. Po zwiedzeniu pobieżnym wioski św. Mikołaja powrót do Rovaniemi i zakupy w Lidlu (pomidory suszone w oliwie, jogurt naturalny, makaron, ser żółty i po lodzie). I dalej w kierunku RANUA, by skręcić w drogę 926 za rzeka Kamijoki. Zaraz potem zjedliśmy, a to okazało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, albowiem zaczęły się całkiem porządne podjazdy. I tak przez 30 km. W końcu zaczęliśmy szukać noclegu, a tu nic: las, działka, krzaki, górka, łąka. Jechaliśmy dobre 15 km i nic sensownego. W końcu zobaczyłem mały znaczek, że 1 km w dół jest dla kamperów miejsce. To i dla nas się znajdzie! Na początek młoda dziewczyna, bez elementarnej znajomości języka angielskiego. Poszła po właściciela, ten już po angielsku, się zgodził, pokazał miejsce gdzie jest prysznic, kuchnia. No i nic nie zapłaciliśmy! No i wifi. Po kolacji (kanapki z mięskiem jeszcze z Polski + suszone pomidory + herbata + ser żółty, nutella, po prostu wszystko co było do jedzenia). Potem pogadałem z Krzyśkiem i krótko z Sekciarzem.

Zaczyna się atak owadów, wiec szybko do namiotu. Mimo uwagi i czujności mam całą głowę podziobaną i brodę też.

No dobra idę spać. Jest 21:40.

(To cudo jest w miejscowości SUUKOSKI, a nazywa się SF-Caravan Napapiiri.)

Dys: 109,78 km

Time: 6:56:48

AVS: 15,80 km/h

maxV: 40,02 km/h

 

11.07.2016 (poniedziałek)

To już dwa tygodnie jak jesteśmy w podróży. Mało to czy dużo? Trochę przeżyliśmy, trochę zobaczyliśmy, parę kilometrów za nami.

Poranek piękny i słoneczny. Żadnej chmurki i namiot suchutki. Mycie, śniadanie (papa z orzechami i bananami). Pakowanie, składanie, ect, ect…, a że wcześnie wstaliśmy, to i wcześnie wyjechaliśmy, bo była za 20 minut 9. Kierunek Tervola. 27 km szybko zrobione, choć samego miasteczka nie widzieliśmy. Przejechaliśmy bokiem, bo tak szła droga. Na stacji benzynowej kawa (3€) i dalej w drogę na KEMI. Dojechaliśmy, a tam na OULU autostrada. Musieliśmy przejechać przez miasto i po drodze zrobiliśmy zakupy w Lidlu (17.10 €). Potem przejechaliśmy przez miasto ścieżką rowerową i dalej na SIMO. Za miastem ścieżka się skończyła i byliśmy zmuszeni wjechać na asfalt drogi E75. W tym całym zgiełku dojechaliśmy prawie do Simo, ale przytrzymał nas znak „zakaz rowerów”. Musieliśmy szukać alternatywnej drogi i szybko znaleźliśmy całkiem fajną, asfaltową, biegnącą wzdłuż drogi, ścieżkę rowerową. W Simo znaleźliśmy camping. Pomógł nam napotkany młodzieniec, który na pytanie Grażyny „Gdzie jest camping?”, odpowiedział: „Follow me”. Za 200 metrów był camp. Zapłaciliśmy 20€, rozbiliśmy namiot, wzięliśmy prysznic i zrobiliśmy kolację (makaron ciemny, tuńczyk in brine, pomidory w oliwie suszone + herbata).

Camping jest nad rzeką Simojoki i Grażyna siedzi teraz przy stole nad tą rzeka i pisze.

Dys: 101,95 km

Time: 6:18:18

 AVS: 16,17 km/h

maxV: 39,50 km/h

 

12.07.2016 (wtorek)

Poranek prześliczny. Słoneczko, rośnie szybko temperatura. Idę się umyć i od razu zrobić herbatę. Śniadanko, pakowanko, składanie namiotu. Czyżby rutyna?

Gdzieś w okolicach 9 wsiadamy na rowery. Na początek E75 w całej krasie. Czasami zjeżdżamy na ścieżki, ale większość drogi przez tłok i samochody. Dopiero gdy skręcamy na 847 robi się spokojniej, ale jedynie do czasu. To jest droga równoległa do dwupasmówki do Oulu, więc ruch rośnie w miarę zbliżania się do tego dużego miasta. Trafiamy na ścieżkę rowerową, która prowadzi nas na camping kilkanaście kilometrów. Kamping miejski Oulu jest najdroższym campingiem za jaki płaciliśmy do tej pory. Kosztuje 25€, ale niby jest 4-gwiazdkowy. Może i tak, ale ja się na tym nie znam. W sumie trawa skoszona, jest pralnia i suszarnia (płatna oddzielnie 5€), dużo pryszniców, kuchnia i takich tam innych cudów. Zrobiliśmy pranie i rzeczywiście super suche po suszeniu w suszarce. Co prawda cały dzień świeciło słońce i była wysoka temperatura. Potem pojechaliśmy do S-Marketu po piwko, pierwsze od początku nasze podróży. W drodze powrotnej trafiamy jeszcze na plaże, która jest koło naszego campingu. Jeszcze tylko lody i powrót na kolację (zjadłem ostatnie mięsko z Polska).

Z tym kręceniem się po Oulu wyszło ponad 90 km, ale najważniejsze jest to, że:

Dys: 85,59km (92,55 km)

Time: 4:59:04

AVS: 16,42 km/h

maxV: 30,46 km/h

 

13.07.2016 (środa)

Wstaliśmy jak zwykle wcześnie rano, choć dość długo grupa Suomitów balowała w grillhousie. Dwa piwka zrobiły swoje (i nie swoje) i zasnąłem spokojnym snem, lekko tylko przybrudzonym myślą o nocnym sikaniu.

Jak wspomniałem obudziłem się przed 7, poszedłem się umyć i takie tam inne sprawy J. Po powrocie z WC poszliśmy zjeść śniadanie. W tym czasie spadł przelotny deszcz, mocząc nam nietknięty nocną wilgocią namiot. Po śniadaniu pakowanie, przerywane powrotem przelotnych opadów. Trochę to trwało, póki się zawinęliśmy. Już mieliśmy wyjeżdżać, gdy spotkaliśmy polską rodzinkę, poznaną bardzo przelotnie dzień wcześniej. Rozmowa od zdawkowych paru zdań przerodziła się w dłuższą konwersację i w końcu kobiety wymieniły się namiarami. Pojechaliśmy do recepcji oddać numerek od namiotu i napiliśmy się kawy. Potem znana drogą do K-SuperMarketu oddać puszki po piwie i kupić chleb. Traf chciał, że gdy już kupiłem marketowe pieczywo zobaczyłem, że jest piekarnia w tym kompleksie (i cukiernia jednocześnie). Powiedziałem o tym Grażynie i zaraz poszła i wróciła po chwili z chlebem i okrągłymi pączkami. Chleb kupiła za 1€ bardzo dobry. Pojechaliśmy następnie do centrum ścieżkami rowerowymi. Po drodze trafiliśmy na rynek z różnymi pierdołami i turystami. Grażyna zamarzyła kupić porcję świeżo zebranej (tak twierdziła sprzedawczyni) moroszki (10€).

W aplikacji znalazłem sklep Stockman, gdzie Grażyna chciała kupić bluzkę z długim rękawem, bowiem ręce miała całe popalone słońcem (taka północ). Wpadła Grażynka do sklepu i ślad po niej zaginął na prawie godzinę. A ja na słońcu. W pewnym momencie licznik pokazał 43,3 .

Ok., zakupy zrobione, można jechać dalej. Dzięki mapie Oulu oraz zerkaniu na Internet, bezbłędnie trafiłem na drogę nr 847, która nas „wyprowadziła” z Oulu. Jechaliśmy jak najwięcej ścieżkami, aby w końcu dojechać do ronda, a właściwie skrzyżowania, gdzie skręciliśmy znowu w drogę E75. I te drogą pomknęliśmy w kierunku Jyvaskyla. Jechaliśmy i jechaliśmy, czasami zatrzymując się na suszenie namiotu, a to na picie, a to na kawę ze swoją przekąską.

Po 80-tym kilometrze zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. Niby nad rzeką, a może dojechać do jeziora? Po drodze mignął mi napis „ROSENBERG” B&B., a co szkodzi zajechać i zapytać, choć my nie potrzebowaliśmy ani Bed ani breakfest. Okazało się, że rozstawienie namiotu jest możliwe za 5€. Super! Rozbiliśmy namiot (trochę niepokoi mnie stan pałąków, są mocno sfatygowane i trzeba im pomagać za pomocą taśmy), potem prysznic i kolacja. Makaron (jeszcze z Norwegii) + tuńczyk + cebula + oliwa z Polska. Potem obciąłem sobie paznokcie i oskubałem jedna cyckę. W sumie można powiedzieć, że, zważywszy na okoliczności, przejechaliśmy dziś całkiem sporo. Po pierwsze późno wyjechaliśmy Oulu, około 13. Słońce i skwar przez całą drogę. Nawet teraz, a jest 21, leżę w namiocie, słoneczko przygrzewa, ja rozebrany leżę na puchatku i piszę. A piszę takie oto to:

Dys: 89,73 km

Time: 5:08:08

AVS: 17,47 km/h

maxV: 32,65 km/h

 

14.07.2016 (czwartek)

Ranek był bosko ładny. Ciepły, ale też rześki. Wstałem rano przed 7. Poszedłem do kibla, zabierając ze sobą urządzenia do naładowania prądem. Trochę trwało zanim znalazłem kontakty. Potem umył się ja i zrobił herbatę, a gdy Grażyna wstała, zjedliśmy śniadanie. Pakowanko, zawijanko, pożegnanko.

Było bardzo ciepło i po trzech kilometrach zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej z takim barem „Husburger”. Wypiliśmy kawę, pani nalała mi wody do butelki i skorzystaliśmy z wifi. Powoli się rozkręcaliśmy, bo przez dwie godziny przejechaliśmy raptem 17 km. To zatrzymaliśmy się na loda (Pulkkila), to szczać, to srać, to zdjęcie zrobić, to punkt widokowy. I tak szło. Po pewnym czasie, za plecami, trochę z boku, zaczęło grzmieć, ale nic nie spadło. Dojechaliśmy do Kärsämäki, gdzie kupiłem jogurt (1litr), sok beznadziejny i wodę. Parę kilometrów dalej zjedliśmy tenże jogurt ze śmieciami i bananem. I dalej w drogę. Trochę zaczęło się chmurzyć, to przejechaliśmy przez jakąś lekko kapiącą chmurę. Przed skrzyżowaniem w okolicach PYHAJӓRVI zaczęło padać nie na żarty. Dojechaliśmy trochę zmoknięci, bo się nie ubieraliśmy w antydeszczowe ubranka. Zrobiłem zakupy na kolację (makaron 1 kg, tuńczyk, pesto, oliwki cięte) i poszliśmy do przydrożnej restauracji z olbrzymia ilością przeróżnych dzwonów. Dużych (takich po 1,5 m żeliwnych) i małych kryształowych. Zamówiliśmy dwie kawy i pizze peperoni. Za kasą stała Finka, która trochę mówiła po polsku, bo studiowała 1,5 roku w Warszawie. Zjedliśmy te pizzę, ubraliśmy się w ubranka anty i zostało nam jeszcze 7,2 km do campingu OMULAHTI. Cały czas padało jak wyjeżdżaliśmy, choć im bliżej campingu to coraz mniej; gdy przyjechaliśmy na camping to już całkiem bez deszczu było. Zapłaciliśmy 15€ (7 za coś + po 4 od dorosłego). Rozbiliśmy się, wzięliśmy shower, potem kolacja (makaron + …). Po kolacji nad jezioro, na lody i wifi. Gdy trafiliśmy do namiotu, gdzieś na tarasie przygrywał fiński szansonista. Super!

Dys: 92,57 km

Time: 5:34:09

AVS: 16,62 km/h

maxV: 35,14 km/h

 

15.07.2016 (piątek)

Pospaliśmy trochę dłużej niż zwykle, co nie oznacza, że ominęła nas jakakolwiek poranna czynność. Ot, po prostu trochę później je wykonaliśmy. Był pomysł, żeby iść się wykąpać w jeziorze, ale może innym razem.

Wyjechaliśmy przeto z campingu około godziny 10 i jednym cięgiem dojechaliśmy do Pihtipudas. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, bo bardzo mnie bolała kark i Grażyna wtarła mi olejek z lekkim masażem. W tymże pięknie i grecko brzmiącym miasteczku, zakupiłem jogurt, który skonsumowaliśmy na nieodległej stacji benzynowej.

Jedziemy w dalszym ciągu E75, jej bardzo momentami wąskim poboczem. To pobocze to osobna historia. Ma albo 1 metr szerokości albo 20 centymetrów. Sztuka cała polega na tym żeby nie wjechać na zielone (trawa) z prawej strony i perforowany asfalt ze strony lewej. Cały cyrk!

Parę kilometrów przed Viitasaari z chmur, które gdzieś tam krążyły cały dzień, spadł deszcz. Założyliśmy więc ubranko. Potem przestał, więc zdjęliśmy, a potem zaczął padać, ale nie zakładaliśmy. W Viitasaari zrobiliśmy zakupy w Lidlu (ser żółty, dżem pomarańczowy, masło i wodę + dwa batony migdałowe). Do campingu było jeszcze około 6 km. Sama miejscówka, nazwana przez nas później taborem, ze względu na smażących w kuchni fińskich Cyganów, okazała się być całkiem nietania. 18€ (10€ + 2×4€ dorosły). Szukając miejsca na rozbicie namiotu spotkaliśmy Polaka z Pabianic Grzegorza, który samochodem osobowym wybrał się na Nordkapp. Po rozbiciu namiotu zaczęło padać, wzięliśmy prysznic, potem kolacja (makaron + tuńczyk + oliwki + pomidory), Grażyna pesto + herbata.

Teraz leżymy w namiocie i zajadamy miód z pestkami własnej roboty, przywieziony jeszcze z Polski. Deszcz bębni o namiot. Ma padać do rana. Tak powiedział serwis YR.NO.

Dys: 89,32 km

Time: 5:30:29

AVS: 16,21 km/h

maxV: 40,55 km/h

16.07.2016 (sobota)

I padało. Mniej lub więcej, ale całą noc padało. Rankiem też. Nasz poznany znajomy z Pabianic rankiem wyjechał. My w deszczu chodziliśmy się myć i jeść. Namiot też składaliśmy w deszczu, licząc na to, że gdzieś po drodze będziemy go suszyć. Wyjechaliśmy z campingu później niż zwykle, choć ostatnio to „zwykle” zaczyna się około godziny 10.

Wjechaliśmy na E75, którą mieliśmy dzisiaj przejechać niecałe 30 km, by z niej zjechać. I tak też było, droga, którą wybraliśmy (637), wiła się wśród lasów i jezior. Pobocza były pełne poziomek, widoki naprawdę piękne. Niestety zdarzyła się też mała awaria. Otóż pękł mi łańcuch. Trochę byłem zły, ale dzięki spince SRAM to wszystko ogarnąłem. W Sumainen nad jeziorem suszyliśmy namiot. Za tą miejscowością droga 637 zrobiła się bezasfaltowa. Nie wiem o co chodziło, bo to przecież trzycyfrowa droga. Musieliśmy jechać ponad 10 km szutrem, fakt, że dobrze ubitym. Inna sprawa, że widoczki były przepiękne, taka fińska wieś w całej okazałości. W końcu dotarliśmy do LAUKAA i pojechaliśmy do Jyvaskyla. Zaczęło się robić późno. Parę kilometrów przed Jyvaskyla spotkaliśmy samotną Polkę, która jechała na Nordkapp z Opola, a w zasadzie z Białegostoku. Poznała nas, że jesteśmy z Polski po moje biało-czerwonej fladze, którą mam na przyczepie. Pogadaliśmy trochę i dalej w drogę. Już w samym mieście długo jechaliśmy na camping, dość często pytając o drogę. Gdy dotarliśmy na miejsce recepcja była zamknięta, co nie przeszkodziło nam rozbić namiotu na terenie campingu. Po rozpakowaniu się poszliśmy pod prysznic, bo droga dziś była słoneczna i kurzysta. Kolacja w campingowej kuchni i rozmowa(?) o wyborze następnej drogi, bo Grażyna „kategorycznie” odmówiła dalszej jazdy drogą E75.

No a potem małe pisanko w kajeciku i spać.

Dys: 116,28 km

Time: 7:15:46

AVS: 15,86 km/h

maxV: 46.30 km/h

ACT UP: 892 m

 

17.07.2016 (niedziela)

Ranek był pogodny, w nocy też nie padało, ale zaczęły robić się chmurki czarne na niebie. Postanowiliśmy najpierw zebrać namiot, a potem dopiero zjeść śniadanie, przez co udało nam się zwinąć tent suchy. Gdy jedliśmy poranny posiłek, zaczęło padać. Profilaktycznie ubraliśmy się w nasze anty ubranka. Gdy byłem w recepcji w celu uiszczenia opłaty, rozpadało się na dobre. Zapakowaniu w anty odjechaliśmy z campingu (20€). Dość sprawnie dotarliśmy do drogi nr 18, która miała nas doprowadzić do E63 w kierunku MUURAME. Po drodze jeszcze Lidl i całe centrum handlowe. I tu zaczęły się schody. Jeździliśmy tam i z powrotem, aby odnaleźć ścieżkę rowerową wzdłuż E63, bo był  zakaz dla rowerów. Naprawdę, długo to trwało. Najeździliśmy się w kółko i w końcu się udało trafić tam gdzie zamierzaliśmy trafić. Odnaleźliśmy właściwą drogę i dojechaliśmy do cycling line. Nowe schody zaczęły się kilka kilometrów dalej, koło stacji benzynowej. Znowu ta sama historia: tam i z powrotem. Tu jedna ścieżka się kończy, inna ma znak zakazu dla rowerów. W końcu jakąś drogę wybraliśmy i pytając często i gęsto napotkanych autochtonów udało nam się dojechać do Muurame. Stamtąd na drogę E63, która już był dla rowerów. Oczywiście cały czas padał deszcz.

Jazda w deszczu drogą E63 nie zasługuje na pamięć. Było dużo samochodów, no i jeszcze zrobiło się pagórkowato. Po dwudziestu paru kilometrach skręciliśmy w lewo na drogę 610, zahaczając o stacje benzynową (kawa). Zaczęło się hardcorowo od 8% podjazdu. I okazało się, że cała droga jest właśnie taka. Góra-dół. Przypomniała się nam Norwegia, a właściwie wyspa Senja. Dała nam ta droga w kość, bo oprócz sporych podjazdów, cały czas padał deszcz i to momentami dość dynamicznie. W końcu trochę się rozjaśniło, przestało padać, zjedliśmy, zdjąłem mokre ciuchy. (Przejechaliśmy przez piękny most, nawet Norwegowie by się go nie powstydzili.) Potem skręciliśmy w prawo, w drogę 612 do miejscowości LUHANKA. Też było faliście. Dojechaliśmy do tejże mieściny-wiochy, w barze wziąłem wodę i zapytałem o camping (na mapie ikonka była). Pan barman dość płynną angielszczyzną powiedział, że jest plaża (miejsce do plażowania) i tam można rozbić namiot. Pojechaliśmy we wskazane miejsce, jakieś 2-3 km i rzeczywiście miejsce bardzo dobre na nocleg, jezioro do kąpania, płasko i trawiaście. No i pusto. Rozstawiłem namiot, umyliśmy się w jeziorze, zrobiłem kolację (makaron + tuna + pesto + herbata). Wskoczyłem do śpiwora i napisałem ten tekst. Jest godzina 20:30 (polskiego czasu). Wiatr wieje dość mocno. Zobaczymy co nam jutro przywieje!?

Dys: 74,88 km

Time: 5:20:59

AVS: 13,99 km/h

maxV: 51.03 km/h

ACT UP: 779 m

 

18.07.2016 (poniedziałek)

A rano przywiało pana na kosiarce. Facet przyjechał 0 7 rano, żeby skosić trawę. Otworzyłem namiot i zobaczyłem kosiarza, który zadowolony z siebie przejechał 3 m od namiotu. Dobrze, że nie poprzecinał linek. Skoro zaczął burczeć wstaliśmy i my. Przenieśliśmy rzeczy, rowery oraz namiot bliżej jeziora, co by kosiarz mógł wywiązać się ze swojej roboty dokładnie. Jeszcze zdążyłem herbatę ugotować w namiocie, a śniadanie zjedliśmy na pomoście (kanapki z wędzonym łososiem). Namiot przesechł (nie żeby padało, ale rosa rano i wilgotno było), spakowaliśmy się i w drogę. A tu dupa!! Łańcuch mi ponownie pękł. Wróciliśmy w to miejsce, skąd 1 minutę temu wyruszyliśmy. Wypiąłem zepsute ogniwo, założyłem spinkę. Trwało to około 20 minut. Ostrożnie stamtąd pojechaliśmy. To był naprawdę super nocleg w pięknym miejscu. Jak kosiarz pojechał, Grażyna wykąpała się w jeziorku.

Dojechaliśmy do drogi głównej (612) obok kościoła i skierowaliśmy na SYSMA. Zaczęły się górki. Takie trochę delikatniejsze niż wczoraj, ale cały czas było faliście, aż do samiutkiej Sysmӓ. Przejechaliśmy prawie 50 km z jednym małym posiłkiem (pół banana i woda). Postanowiliśmy zrobić zakupy i coś zjeść. Zjedliśmy jogurt naturalny + śmiecie czyli musli. A że byliśmy na stacji benzynowej to wypiliśmy kawę + dolewki. Ja dwie dolewki, a Grażyna jedną. I pojechaliśmy dalej. Droga wyraźnie się wypłaszczyła. Widoki super: na jeziora, wyspy i jeziora. Przez mosty i z prawej jeziora i z lewej też. Parę kilometrów przed ASIKKALA-VAAKSY zaczęliśmy się rozglądać za noclegiem. Mimo, że zjechaliśmy w jedną ścieżkę, potem do jakiegoś gospodarstwa, nie udało się. W końcu dojechaliśmy do samego miasta, a tam na duży parking, za którym był park z małą sceną (amfiteatrem). Poszedłem pytać i nikogo nie ma, nagle widzę w budynku faceta, więc macham. Facet wychodzi, a ja pytam, czy można tu się rozbić, on mówi, że tam dalej (i pokazuje palcem) stanął kamper, więc nie ma problemu i jeszcze dodaje, że robią tu piwo. Czyli mały, lokalny browarek.

Rozbiliśmy się parę metrów od campera. Chodzimy się myć do kibla przy parku. Zjedliśmy kolację (makaron + tuna + cebula + herbata). W sumie pierwsza noc w mieście na dziko.

Dys: 99,05 km

Time: 6:33:42

AVS: 15,09 km/h

maxV: 44,45 km/h

ACT UP: 793 m

 

19.07.2016 (wtorek)

Mimo, że w nocy nie padał deszcz, namiot był trochę wilgotny. Grażyna wstała bardzo wcześnie, a ja nie mogłem się podnieść. Ciężki łeb, w głowie się kręciło. W sumie nie wiadomo od czego. Spakowaliśmy się, zebraliśmy namiot i, bo słońce już było na niebie, przesuszyliśmy podłogę na ławkach w tym niby amfiteatrze. Tam też zjedliśmy śniadanie. Potem pojechaliśmy drogą nr 24 do LAHTI. To na mapie „czerwona” droga, ale pobocze było całkiem spore i jechało się całkiem dobrze. Już w samym mieście wjechaliśmy na drogę nr 140 i ona przeprowadziła nas przez miasto. Przejeżdżając, z daleka widzieliśmy skocznie narciarskie. Z Lahti 140-stką dojechaliśmy do JÄRVENPÄÄ, gdzie zaczęliśmy szukać campingu. Tam też i jedyny raz w czasie całej nasze podróży skorzystaliśmy z wifi w Mcdonaldzie, spożywając bardzo niezdrowe jedzenie, które było pyszne. W końcu znaleźliśmy camping po drugiej stronie jeziora. Gdy już umyliśmy się i rozstawili namiot oraz zjedli kolację, poszliśmy na piwo. Ale wszystko było zamknięte. Słowo „zamknięte” nie jest dość precyzyjne. Wszystko było otwarte, tylko obsługi nie było, bo okazało się, że czynne było do 20 czasu miejscowego. Poszliśmy więc do namiotu i porozmawialiśmy.

Dys: 104,06 km

Time: 6:24:23

AVS: 16,24 km/h

maxV: 46,12 km/h

ACT UP: 612 m

 

20.07.2016 (środa)

Wstaliśmy, spakowaliśmy się i do Helsinek. Początkowo droga szybko i sprawnie szła. Schody zaczęły się w miejscowości TUUSLA, ale jakoś wyjechaliśmy. Potem droga 45, ale nie dla rowerów, więc ścieżkami. Powoli, ale systematycznie jechaliśmy na południe do Helsinek na prom do Tallina. Najpierw nam pomógł jeden rowerzysta, żeby znaleźć odpowiednią ścieżkę rowerową wzdłuż drogi 45, potem, już pod samymi Helsinkami,  dziadunio. Holował nas z 5 km, potem jakieś babki na telefonie pokazywały drogę. Jakoś wspólnymi siłami, naszymi i licznych mieszkańców stolicy Suomi, dotarliśmy do białej katedry w centrum starych Helsinek. I tu już wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i jak dojechać do promu. Pozory!

Dojechaliśmy do terminalu Viking Line, ale okazało się, że następny prom jest o 22. Za późno. Szukamy przewoźnika Tallink Line. Pytamy, jeździmy, wracamy, szukamy. W końcu dowiadujemy się, że terminal przewoźnika, którego szukamy jest w West Harbour. I tam jedziemy. Mamy już mapę i musimy zdążyć na prom o 16:30. Jesteśmy, kupuję bilety, koszmar, prawie 100€. No trudno, trzeba płynąć i przełknąć tę żabę.

Na promie jak na promie: wifi i kawa z ciasteczkiem. Podróż trwała 2 godziny, więc nie tak długo. W Tallinie jesteśmy 18:30 i jedziemy do Tallin City Camping, znany nam z 2008 roku. Znajdujemy i płacimy za dwa noclegi (14€ za namiot + 2 × 4€ za dorosłych; razem 44€). Rozbijamy się, spotykamy motocyklistów z Polski i małżeństwo z Wejherowa. Taka mała, polska wioska nam się zrobiła w Tallinie.

Wieczorem jedziemy coś zjeść. Znajdujemy fajną restauracyjkę „Faeton”. Grażyna zamawia zupę z łososiem oraz pielmieni, ja kotlet ze świni z frytkami. Super pychota!! Wracając kupujemy całkiem dobre estońskie piwo, które wypijamy przed recepcją campingu, na brązowych stołach.

Dys: 61,86 km

Time: 4:48:55

AVS: 12,84 km/h

maxV: 43,50 km/h

UP: 375 m

21.07.2016 (czwartek)

Spać mogliśmy długo, ale nic z tego oczywiście nie wyszło. W nocy trochę padało. Rano mycie i śniadanie. Potem do dużego sklepu po płyn do prania, bo chcemy zrobić duuuuże, ogromne pranie. Kupiliśmy też jedzenie. Teraz czekamy, aż pranie się skończy, pisząc sobie w kajecikach.

Pranie się uprało, pojechaliśmy więc na rowerkach na jedzonko, do tej samej knajpy co wczoraj. Było bardzo dobre. No a potem na stare miasto. Spotkaliśmy rowerzystów z Piotrkowa jeżdżących po Estonii. Pokręciliśmy się po starówce, wypiliśmy kawę, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i kilka filmów. A potem wróciliśmy na camping. Zjedliśmy kolację, sprawdziliśmy pranie czy już wyschło, wypiliśmy po piwku. Jeszcze trzeba będzie popakować się na jutro choć trochę.

Wczoraj po przybyciu do Tallina i dzisiaj nakręciliśmy 24,48 km.

I to wszystko! Jutro w dalszą drogę. Trzeba będzie przebić się przez Tallinn drogą w kierunku Parnawy. Jest do niej ponad 120 km. Zobaczymy czy damy radę tam dojechać. Mam nadzieję, że tak. Zobaczymy czy będziemy nocować na campingu czy na dziko, jak dzicy ludzie.

 

22.07.2016 (piątek)

Zapakowaliśmy się porządnie i w drogę przez cały Tallin na szosę nr 4 (E67) w kierunku na Pӓrnu. Początkowo ścieżką, czy też chodnikiem, jak kto woli, potem tylko ulicą. Gdzieniegdzie były wydzielone pasy na jezdni. Pojawiały się znikały. Po 20 kilometrach definitywnie wyjechaliśmy z Tallina. Było parę niewielkich i krótkich podjazdów, ale zasadniczo to płasko. No i zaczęło się pedałowanie. Droga prosta i płaska i równiutka. Asfalt dobry, pobocze w miarę szerokie, a ruch umiarkowany. I tak jechaliśmy. Prędkość powyżej 20 km/h cały czas, czasami i lepiej. Łykaliśmy kilometry jak „żaba muł”, choć nie uniknęliśmy małego błądzenia. Zwiedziliśmy przez przypadek jakąś estońską wioskę, bo okazało się, że jest obok remontowanej drogi ścieżka rowerowa, która nie dość, że zaraz zrobiła się szutrowa, to jeszcze oddaliła nas mocno od naszej głównej drogi. Dojechaliśmy do wioski, ale dzięki jednemu panu udało nam się wrócić na E67. Ale i tak straciliśmy 30 minut. A potem znów gaz. Na 75 kilometrze zjedliśmy (kanapki z masłem, pastą rybna i papryką). Na 100 kilometrze wypiliśmy kawę na stacji benzynowej i zjedliśmy moje ukochane smakowe serki. No a potem zaczął się czas rekordów:

  1. Na 118 kilometrze padł rekord długości dziennej jazdy na naszej wyprawie;
  2. Na 123 kilometrze padł rekord Grażyny w ilości przejechanych kilometrów w jeden dzień.

Dojechaliśmy do Parnawy. Wjechaliśmy w centrum, a tam sporo ludzi, ładnie to wszystko wyglądało. Na benzynowej Statoil uzupełniliśmy wodę i wyjechaliśmy z miasta. Po paru kilometrach skręciliśmy w boczną drogę w stronę morza. Jechaliśmy obok pola golfowego i Grażyna znalazła nam fajną miejscówkę. Padł kolejny rekord dnia dzisiejszego:

  1. Przejechaliśmy dzisiaj 151,42 km, co jest nowym rekordem dziennego przejazdu moim i Grażyny.

Wykąpaliśmy się w morzu (a w zasadzie umyli w bardzo płytkiej zatoce), zrobiliśmy kolację (ciemny makaron + tuńczyk z chili + cebula + pomidor, który po drodze kupiliśmy od gospodarza). Acha, po drodze kupiliśmy jeszcze 3 kg melona, którego wrąbaliśmy. Był pyszny, słodki i soczysty. Potem szczaliśmy co 5 kilometrów.

Teraz sobie leżymy w namiociku, trochę słychać muzykę z miasta. Niesie po wodzie.

Dys: 151,42 km

Time: 8:00:33

AVS: 18,90 km/h

maxV: 30,92 km/h

Up: 238 m

23.07.2016 (sobota)

Rano wstałem i poszedłem z kamerą nad morze. Było spokojnie i cicho. Kamper estoński stał. Zaraz obudziła się Grażyna i poszliśmy nad zatokę. Kamper w międzyczasie wyjechał. Złożyliśmy bambetle i ruszyliśmy w drogę. Po wczorajszym dniu długo musiałem się rozkręcać. Po 30 kilometrze skręciliśmy w drogę 331, która biegła blisko morza. Po drodze mijaliśmy ładne miejscowości i  w jednej z nich spotkaliśmy samotnie podróżującą na rowerze Niemkę. Oprócz niej po drodze mijaliśmy sporo rowerzystów. Trafiliśmy nawet do miejsca, gdzie 8 lat temu nocowaliśmy.

Parę kilometrów dalej przekroczyliśmy granicę z Łotwą. Na Łotwie jak na Łotwie. Jechanie przed siebie. Zaczynało mulić, więc zatrzymaliśmy się na jagody, tak wielkie jak kurze jaja.

Potem do TUJE. Dojechaliśmy, znaleźliśmy nocleg na campingu za 7€. Kąpiel i na frytki + piwo ciemne. Jeszcze spacer po plaży.

Dys: 110,91 km

Time: 6:10:45

AVS: 17,94 km/h

maxV: 26,46 km/h

Up: 91 m

 

24.07.2016 (niedziela)

Trosze przydługo spaliśmy, ale w końcu wstaliśmy. Strasznie chciało się skorzystać z toalety, ale fetor był taki, że strach tam było iść.. no, ale natura wygrała i przeżyłem. W trakcie pakowania zaczął siąpić deszcz. Niewiele, ale wystarczyło, aby namiot zwilgotniał. Zjedliśmy na śniadanie szprotki z chlebem i z serem żółtym + herbata. Wyjechaliśmy z campingu i Tuji napiwszy się jeszcze  w przydrożnym barze kawy i skierowaliśmy się w kierunku Rygi. Droga dobra, pobocze szerokie, płasko jak na talerzu. Się jedzie! Zbliżaliśmy się do stolicy Łotwy. Przed Rygą zatrzymaliśmy się jeszcze na zupkę, jak się okazało, w armeńskiej restauracji. Ja wziąłem barszcz, a Grażyna soljankę. Do samej Rygi nie chcieliśmy zajeżdżać, więc musieliśmy ją objechać od wschodu. Trzymaliśmy się drogi E67 i kierunków na Kowno. Udało się bez problemów, mimo, że trzeba było nieźle pedałować. W Salaspils zrobiliśmy zakupu i dalej w drogę. Po około 100 kilometrach mogłem uznać, że Ryga została objechana.

Potrzebowaliśmy wody do mycia i na herbatę, szukaliśmy więc stacji benzynowej. Jechaliśmy i jechaliśmy, a tu nic. Zobaczyłem TIR-a na polskich blachach na poboczu. Zapytałem kierowcę, czy nie widział stacji benzynowej jakiejś, na co on odpowiedział, że do 10 km jest. No to pojechaliśmy. Po 10 km nic, po 15 jest, ale nieczynna. W końcu dojeżdżamy do IECAVA, i tam jest stacja. Bierzemy wodę i jedziemy dalej. Mamy już prawie 130 w nogach i kłopot z noclegiem. Pytam jednego gospodarza, czy możemy się rozbić na jedną noc. On mówi, że nie ma problemu, ale ma takie miejsce z trawą i w ogóle, a tu przy drodze to hałas i żeby za nim jechać. Pojechaliśmy za nim może z 1,5 km do ZORGI i było takie opuszczone coś z duuuuużą ilością trawy. I że to tu. Super! Rozbiliśmy się, w tym czasie właściciel wykąpał się z psami w stawie. On Elvis, ona Ewa. Dał nam jeszcze kabel, żebyśmy się podładowali, życzył dobrej nocy i pojechali. My wzięliśmy nasz prysznic z wora, zjedliśmy kolację (tuńczyk + makaron + pomidory + oliwki + herbata, a potem jeszcze kromka chleba z masłem + ogórek).

Późno już, bo 22:30 polskiego czasu. Dobranoc! Ostatnia noc na Łotwie!

Dys: 133,11 km

Time: 7:13:55

AVS: 18,40 km/h

MaxV: 30,63 km/h

Up: 199 m

 

25.07.2016 (poniedziałek)

Wstaliśmy dość wcześnie. Na trawie, na podwórku było dużo rosy. Cała trawa była mokrusieńka. Zrobiłem herbatę i zjedliśmy śniadanie (chleb + masło + ogórek i ostatni plasterek sera żółtego). Powoli, jak to zwykle bywa, spakowaliśmy sakwy, potem namiot, szukając suchego miejsca na zwinięcie go. Napisaliśmy też kartkę z podziękowaniami dla naszych gospodarzy: „Dear friends – thanks for All, Grażyna and Wojtek from Poland”. Ładnie nie!!? To Grażyna wszystko wymyśliła. No a potem to już pojechaliśmy. Było bardzo duszno i gorąco. Zwiastowanie zmiany pogody. Przez 8 km Grażyna tachała reklamówkę ze śmieciami, żeby wyrzucić do kosza. Niestety przez ten cały czas nie było nic takiego i zostawiliśmy na jakimś przystanku te śmieciochy.

Dojechaliśmy do Bauska i zrobiliśmy zakupy (chleb + jakieś ciastka + serki + woda + kwas). Na rower i w drogę. Z miasta wyjechaliśmy rachityczną ścieżką, na której spotkaliśmy młodego Niemca wracającego podróży dookoła Bałtyku. W oddali słychać grzmoty, czyżby przy granicy jak zwykle padało? Ubraliśmy się w nasze antydeszcze, gdy padały już pierwsze krople. To było na przystanku autobusowym i w deszcz pojechaliśmy dalej. Z nieba woda, ale od mijających nas TIR-ów też woda. Przestało padać, więc się rozebraliśmy. Przekroczyliśmy (przejechaliśmy) granicę łotewsko-litewską. Znowu zaczęło padać, a na dodatek błyskać (i migać). Zajechaliśmy na stację benzynową, czy to tylko się ubrać w anty, czy też przeczekać burzę. Pijemy kawę. Wychodzę na zewnątrz, żeby zobaczyć czy nikt od strony Poniewieży nie przyjechał, aby zapytać czy tam może nie pada? Szyby w swoim dużym samochodzie transportowym myje młody człowiek, który okazuje się być z Rumunii. Chwila rozmowy o deszczu, mówi, że nie ma problem, żeby nas zabrać. Grzecznie dziękuję. Idę do Grażyny i opowiadam, że mamy podwózkę. Śmieje się. Rumun flirtuje z dziewczyną ze stacji, my pijemy kawę, a deszcz coraz bardziej pada. Patrzymy z Grażyną na siebie i pytamy Rumuna, czy weźmie nas ze sobą do Kowna? No  problem –odpowiada. Ładujemy do dostawczaka rowery. Samochód jest prawie pusty, oprócz jakiegoś dużego silnika stojącego na środku. Wskakujemy cali mokrzy do szoferki. Cieknie z nas okropnie, bo w czasie ładowania sprzętu rozpętała się mego ulewa. W nasze podróży to chyba największa nawałnica, jaką mieliśmy okazję przeżyć.

Także jedziemy w ciepłym aucie, rozmawia się nam wesoło i przyjemnie łamaną angielszczyzną. W Kownie znowu pada i nie ma się gdzie wypakować z samochodu na autostradzie, więc jedziemy do Szypliszek. Tam wysiadamy, żegnamy się bardzo serdecznie, dziękując (zapomniałem jak ma młodzieniec na imię). Idziemy do MALIBU, gdzie 2-osobowy pokój z łazienką kosztuje 100 zł. Grażyna nie może ogarnąć tego wszystkiego, że tak szybko się zadziało. Potem jemy: G. – pierogi, JW. – kulki mocy. Suszymy w pokoju śpiworki i inne rzeczy. Bay, Bay, Bay!!

Dys: 66,89 km

Time: 3:51:55

AVS: 17:30 km/h

maxV: 33,79 km/h

Up: 113 m

26.07.2016 (wtorek)

W nocy w Malibu-Szypliszki było bardzo gorąco. W nocy Tir-y burczały. Obudziłem się o 4 rano, ręką lewa mi drętwiała, nie mogłem spać. Po 2-3 godzinach zasnąłem, ale zaraz trzeba było wstawać. Śniadanie na dole (Grażyna omlet, ja jajecznica i herbata), potem pakowanie sakw i załadunek na rowery. Jedziemy trochę na okrętkę do Suwałk, bo muszę wyregulować przerzutki, a Grażyna załatwić sprawy w banku. Jedziemy na Becejły, potem skręcamy w lewo na Udryny i na Jeleniewo. W Jeleniewie kupujemy sękacza królewskiego i coca colę. Po posiłku jedziemy do Suwałk szlakiem Green Velo. Bardzo szybko robi się fajna ścieżka rowerowa. Zaczepia nas starsze małżeństwo, pytając o noclegi na Green Velo. Rozmawiamy parę chwil i dalej w drogę. w Suwałkach znajdujemy warsztat rowerowy, tani i skuteczny (sklep zoologiczny i jednocześnie naprawa rowerów „pod chmurką”). Załatwiamy sprawy Grażyny i jedziemy do Sejn ścieżką rowerową, która jest przez cały czas. Po drodze łapie nas deszcz dość mocno, choć akurat jest ciepły, a nam jedzie się całkiem przyjemne w tej wodzie. Już w samych Sejnach jedziemy do Karczmy Litewskiej przy Konsulacie. Jemu pyszny obiad: pyzy (czyli kartacze) i soczewiaki. Po jedzeniu jeszcze 7 km do Gib, gdzie mamy zamiar rozbić się przy gospodarstwie agroturystycznym, w którym już nocowaliśmy w maju i skorzystać z sauny. Wszystko udaje się załatwić pozytywnie: rozbijamy namiot i zamawiamy saunę. Wieczorkiem idziemy do nagrzanej sauny i chłodzimy się w jeziorze. Po saunie jemy kolację i idziemy spać.

Dys: 74,57 km

Time: 4:43:47

AVS: 15,76 km/h

maxV 39,31 km/h

Up: 293 m

 

27.07.2016 (środa)

Poranek piękny. Wstaję i idę się wykąpać. Ręczniki susze w saunie, która jeszcze o 9 rano ma 40 stopni ciepła. Pakujemy sakwy niespiesznie. Grażyna myśli o tym, żeby już dzisiaj jechać do domu. Przekonuję ją, żebyśmy trzymali się planów i jechali w kierunku Gołdapi. Żegnamy się z gospodynią (60 zł sauna + 2×15 zł za osoby = 90 zł trochę dużo).

Jedziemy do Gib centralnych. Robimy małe zakupy (masło + ser twarogowy własnej produkcji z Wiżajn + kwas litewski + 4 jagodzianki + chleb litewski). Pijemy kawę w barze obok i zjadamy jagodzianki, choć jesteśmy już po śniadaniu (śniadanie na pomoście: herbata + pomidory + biały ser + kiełbasa). 10 km do Sejn, potem 30 do Szypliszek, gdzie zaczynają się góreczki. Suwalszczyzna jest falista, a do tego dzisiaj jest spory upał. Największe atrakcje przed samymi Wiżajnami: Rowelska Góra i trzeba na nią wjechać. Grażyna pruje pod górę, wiadomo Wiżajny, i z duża przewagą zdobywa tytuł „Królowej Gór”. W Wiżajnach jedziemy nad jeziorko wykapać się i po kąpieli zjeść coś.

Za Bolciami górki trochę łagodnieją, za to upał nie odpuszcza. Zatrzymujemy się jedynie w Żytkiejmach przy sklepie i Dubeninkach. Po 19 dojeżdżamy na camping w Gołdapi (2×6 zł=12 zł). Rozstawiamy namiot. Sporo ludzi z rowerami z Green Velo. Bierzemy prysznic, potem idziemy coś przekąsić, ale to porażka. Wszystko zamknięte. Jemy to co nam zostało: masło z chlebem i sękacz, robię herbatę. Samochód przywozi pomidory, a rowery wodę. Na noc trochę  kropi, ale my się nie przejmujemy.

Dys: 107,83 km

Time: 6:28:01

AVS: 16,67 km/h

maxV: 55,82 km/h

Up: 785 m

 

28.07.2016 (czwartek) – DZIEŃ OSTATNI

Całą noc padało, nad ranem przestało, więc namiot trochę mokry, ale nas to już nic nie obchodzi. Jedziemy ostatni dzień. Jedziemy do domu.

Wstajemy dość wcześnie, na tyle wcześnie, że po zrobieniu wszystkich porannych czynności i rytuałów (oprócz śniadania) wyruszamy do miasta o 8:30. Dojeżdżamy do centrum na śniadanie: słodkie bułki + kefir, potem kawa. Wyjeżdżając z Gołdapi kierujemy się na Jabłońskie, początkowo jadąc szlakiem Green Velo. Do drogi 650 (Gołdap-Banie Mazurskie) wjeżdżamy ponownie w Boćwince. Droga leci, choć kręci się ciężko.

W Baniach Mazurskich jemy kartacze we Młynie i lody bardzo dobre. Parę kilometrów za Baniami składamy wizytę z cukierkami znajomej rodzinie w Lisach. Potem jeszcze wizyta w OW „Helena” w Jeziorowskich i kawa w Kruklankach. Kręcimy ostatnie kilometry i sam nie wiem czy szybko czy wolno.

Gdy dojeżdżamy do domu zaczyna kropić deszcz, a jak jesteśmy w domu jest burza. To trzeba mieć farta!

Dys: 66,09 km

AVS: 15,19 km/h

Up: 393 m

 THE END

 

 

Ostatnio dodane NW

Sponsor:

Joomla template by ByJoomla.com